-KENNETH!
Dramatyczny wrzask, który
rozległ się w pokoju numer trzysta dwadzieścia trzy, usytuowanym
na trzecim piętrze wiślańskiego Hotelu Gołębiewski, którego
okna wychodziły na zachód i z pewnością zapewniałyby im
fantastyczny widok chowającego się za górami słońca, gdyby tylko
kiedykolwiek byli w nim w czasie, w którym ta ogromna, żarząca się
gorącem gwiazda chyliła się ku zachodowi, wrzask ten mógłby
obudzić każdego. Nawet słynącego z wyjątkowo twardego snu i
wyjątkowo słabej głowy Toma Hilde, który w zeszłym roku przespał
sylwestrowe fajerwerki, ulegając zabójczemu działaniu wódki, piwa
i szampana, z których postanowił przyrządzić sobie, jak mówił,
najbardziej odjechanego drinka na tej planecie. W
każdym razie okazał się on z całą pewnością najlepiej
usypiającym drinkiem na imprezie, którego wypicie, z trzech
kolejnych szklanek, poskutkowało tym, że przez całe noworoczne
popołudnie, gdy biedny Tom wreszcie odkopał się ze sterty koców,
którymi w nocy zarzucili go troskliwi przyjaciele i przetarł
zaspane oczy, cała kadra musiała wysłuchiwać jego płaczliwych
jęków, a ich treść oscylowała głównie wokół bełkotliwego no
ale dlaczego mnie nie obudziliście
przerywanego czkawką i ziewaniem oraz skwapliwym dopowiedzeniem w
jeszcze bardziej zawodzącym tonie: przecież ja tak kocham
fajerwerki. Wrzask, który
rozległ się w pokoju, na którego drzwiach mieniły się pozłacane
cyfry trzy, dwa, trzy, z pewnością byłby w stanie obudzić Toma
tamtej sylwestrowej nocy. Bo to nie był krzyk. To był wrzask,
przywodzący na myśl odgłosy, które jego adresat prędzej
przypisałby zarzynanej krowie, ewentualnie człowiekowi, którego
obdzierano ze skóry. Choć żadnego z tych dźwięków nigdy
oczywiście nie słyszał w rzeczywistości. Ale Kenneth Gangnes
oglądał dużo filmów, uwielbiał horrory i miał wyjątkowo bogatą
wyobraźnię. Zerwał się z łóżka, machając zamaszyście rękoma
i zrzucając z niego przy okazji ciężką kołdrę i obie poduszki,
na których jeszcze dziesięć sekund temu spokojnie spoczywała jego
głowa. Stanął na baczność, rozglądając się po wnętrzu
hotelowego pokoju i czując, że mimowolnie zaplątuje się w leżącą
na podłodze pościel. Zidentyfikowanie źródła dzikiego wrzasku
zajęło mu mniej czasu niż najkrótszy skok jaki oddał w życiu. A
miał on całe dwa i pół metra, Kenneth skakał wtedy na zwykłych
nartach, które jego starszemu kuzynowi służyły do zjeżdżania z
okolicznych górek i zakończył się połamaniem jednej z nich i
wybiciem górnej jedynki z lewej strony. Pięcioletni chłopiec przez
długie tygodnie przechwalał się wśród kolegów dziurą ziejącą
w górnej szczęce, niczym raną wojenną, z której powinno być się
dumnym, a rodzicom z całą stanowczością oświadczył, że
zrezygnował z planów zostania treserem dinozaurów, które powziął
po seansie Parku Jurajskiego na starej kasecie VHS i postanowił
zostać nie kim innym jak skoczkiem narciarskim. Wciąż pamiętał
przerażoną minę mamy i jej załamane w rozpaczy ręce. Tamten skok
trwał jakieś trzy, w porywach do pięciu sekund. Zrozumienie skąd
wydobył się dziki wrzask, który go obudził nie zajęło mu nawet
połowy tego czasu. Zaledwie kilka metrów od niego, pod przeciwległą
ścianą pokoju, oparty o obrzydliwie kiczowatą tapetę w dziwaczne
prążki, z kolanami podciągniętymi pod brodę i najgłębszą
rozpaczą wymalowaną na anielskiej twarzy, siedział jego najnowszy
hotelowy współlokator.
- Do
chuja pana, czemu się tak wydzierasz? - krzyknął Kenneth. Głośno,
ale dźwięki wydobywające się z jego gardła w żaden sposób nie
mogły równać się z piskliwym wrzaskiem, który minutę temu
sprezentował mu kadrowy kolega.
Blondyn
podniósł głowę i wbił w Kennetha spojrzenie, które temu
mimowolnie skojarzyło się z kotem ze Shreka. Po plecach Gangnesa
przeszedł jednak mocno odczuwalny dreszcz, gdy w oczach błękitnych
niczym poranne, skąpane w promieniach słońca niebo nad Wisłą
dostrzegł łzy. Miał ochotę się uszczypnąć, żeby przekonać
się, że rozgrywająca się przed nim scena nie jest jedynie
wytworem jego nieco zbyt bujnej wyobraźni. Ścisnął kawałek skóry
na przedramieniu i syknął cicho z bólu. Na nieszczęście jego
płaczący w kącie pokoju współlokator okazał się nie być
jedynie częścią jakiegoś pokręconego snu. Naprawdę tam był,
naprawdę siedział skulony niczym zbity pies i wpatrywał się w
Kennetha łzawym wzrokiem.
- Co
jest, do diabła? Niektórzy tutaj chcą się porządnie wyspać –
warknął, mierząc kolegę karcącym wzrokiem. - No, co się, kurwa,
dzieje?
I
właśnie wtedy zrozumiał. Choć to, co zobaczył wydawało mu się
jeszcze bardziej nierealne niż widok tego zuchwałego młodzieniaszka
tonącego we własnych łzach. Bo w tym obrazie nędzy i rozpaczy
brakowało rzeczy równie dla jego współlokatora charakterystycznej
jak jego bujne, platynowe włosy i cwany uśmiech, który pozwalał
mu wyrwać każdą laskę.
-
Moje klapki! - Wrzasnął Daniel-Andre Tande, ścierając z policzka
zabłąkaną łzę. - ZNIKNĘŁY!
I,
jakby na potwierdzenie tych słów, uniósł w górę bose stopy i
zamachał nimi w powietrzu.
***
Anders
Fannemel, rekordzista świata w długości skoku narciarskiego, który
o niebywałym locie na dwieście pięćdziesiąt jeden i pół metra
wolałby zapomnieć i dzięki temu nie musieć już nigdy odpowiadać
na niekończące się pytania dziennikarzy o to jak się wtedy
czuł, obudził się, słysząc głośne pukanie do drzwi. Nawet
gdyby ono nie wyrwało go z przyjemnego snu, w którym wylegiwał się
na słonecznej plaży jednej z Wysp Kanaryjskich, niechybnie
zrobiłoby to gwałtowne szarpnięcie drzwiami i wpadające do pokoju
patykowate ciało, wymachujące rękoma, którego identyfikacja, z
uwagi na wciąż klejące się w kącikach andersowych oczu śpiochy,
zajęła mu odrobinę dłużej niż zazwyczaj.
- Co
jest? - spytał, mało przytomnie, z powrotem kładąc głowę na
poduszkę i pragnąc powrócić do przyjemnego snu, w którym, tuż
przed pojawieniem się intruzów, jakaś uśmiechnięta blondynka
podawała mu akurat drinka z palemką.
-
Tragedia! - wrzasnął Tande, zrywając z Andersa kołdrę,
odrzucając ją na środek pokoju i podchodząc do okna, z którego
rozpościerał się widok na centrum Wisły, nawet o tak
wczesnej porze obleganego przez turystów.
-
Zajefajnie, ale ja jednak pójdę spać, jeśli można – wymruczał
Fannemel, kierując swoje słowa raczej do poduszki, w którą wciąż
wciskał lewy policzek, niż do kadrowego kolegi. Spojrzał pytająco
na Kennetha, który wciąż stał w drzwiach z uniesioną pięścią,
jakby na chwilę przed tym, gdy Tande wtargnął do pokoju numer
trzysta dwadzieścia cztery, chciał jeszcze raz, kulturalnie zastukać do drzwi. Zrezygnowany Gangnes wzruszył jedynie ramionami, decydując
się w końcu przestąpić próg i popukał się w czoło, wskazując
przy tym palcem na wciąż wpatrującego się w widok za oknem
Daniela. Anders pokiwał jedynie głową, choć nadal nie miał
pojęcia o co tu chodzi i marzył tylko o tym, by koledzy wreszcie
łaskawie wynieśli się z jego pokoju i pozwolili mu choć na chwilę
wrócić na Kanary.
-
Gdzie jest Velta?
Pytanie
zadane podejrzliwym tonem zawisło w powietrzu, gdy Tande szybko
odwrócił się na pięcie i zlustrował uważnie drugie łóżko
stojące w pokoju, który znajdował się naprzeciw jego własnego.
Było puste, a pościel leżała na nim prosto, zupełnie jakby ktoś dopiero je zaścielił. Chcąc uzyskać stuprocentową pewność, że kadrowy
kolega jednak nie schował się pod idealnym prostokątem z kołdry,
uniósł jej różek i parsknął ze zdenerwowaniem.
-
Gdzie on jest? - Powtórzył dobitnie, wbijając w Andersa rozbiegane
spojrzenie.
- A
skąd mam wiedzieć? Nie jestem jego niańką – odparł urażony
Fannemel, odwracając się w drugą stronę i dając im w ten sposób
do zrozumienia, żeby sobie poszli.
- Ty
mi się tu dupą nie odwracaj, Fannemel! - Krzyknął Daniel-Andre,
podchodząc do zwiniętego w kłębek kolegi i uderzając go mocno w
ramię. - Wstawaj, idziesz z nami!
-
Niby gdzie? I po jaką cholerę?
- Moi
drodzy – zaczął poważnie Tande, patrząc na kolegów – moje
klapki zniknęły. Czas wszcząć śledztwo.
Fannemel,
który zdążył już podnieść się do pozycji siedzącej, kątem
oka zauważył, że zirytowany Kenneth chowa twarz w dłonie,
prawdopodobnie zdegustowany poziomem inteligencji swojego
współlokatora.
-
Masz dwie minuty, ubieraj się – zapowiedział rozkazującym tonem
Daniel, patrząc z politowaniem na wciąż siedzącego na łóżku
Andersa. Ten rzucił tylko wzrokiem na jego bose stopy. I wiedział
już, że może się pożegnać z piękną blondynką, drinkiem z
palemką i piaszczystą plażą. Przynajmniej do czasu, gdy za
kilkanaście godzin znowu przytknie głowę do poduszki w hotelowym
pokoju. Zrezygnowany wstał z łóżka i posłusznie podreptał do
łazienki, wiedząc, że Tande nie zrezygnuje. Nie, jeśli chodziło
o jego klapki.
-
Godzina siódma zero dziewięć, rozpoczynamy śledztwo –
powiedział kilka minut później blondyn, podnosząc telefon z
włączonym dyktafonem na wysokość twarzy, tak by było go dobrze
słychać. Kenneth i Anders popatrzyli na siebie ze zrezygnowaniem.
Oboje przypomnieli sobie słowa Velty, który zawsze powtarzał, że
Tande ogląda zdecydowanie zbyt wiele seriali kryminalnych i, że
kiedyś z pewnością źle się to skończy. - Zaginiony przedmiot to
szare klapki w rozmiarze czterdzieści dwa i dwie trzecie. Główny
podejrzany... - blondyn popatrzył uważnie na kolegów zanim
grobowym głosem zakończył wypowiedź, wyłączył dyktafon i
schował telefon do kieszeni.
Anders
i Kenneth, jakby się wcześniej umówili, jednocześnie naciągnęli
na oczy ciemne, przeciwsłoneczne okulary. Plac przed hotelem skąpany
był w porannym słońcu. Daniel stał pół kroku przed nimi, ze
zdeterminowanym wyrazem twarzy, gotów stłuc na kwaśne jabłko, a
następnie utopić w Wiśle tego, kto odważył się wyciągnąć
rękę po jego najcenniejsze buty.
Zapowiadał
się długi dzień.
***
Klapki
były idealne. Nie za małe i nie za duże. Nie za miękkie i nie za
twarde. Niezbyt kolorowe, ale też nie monochromatycznie nudne.
Nierzucające się w oczy, ale też nie banalne. Idealne zarówno na
plażę, jak i spacery po mieście. Latem nadawały się do chodzenia
po dworze, zimą mogły służyć jako domowe kapcie. Można było w
nich pójść na trening, na rodzinnego grilla, chodzić po terenie
skoczni i wyjść na zakupy. Wykonane z idealnie miękkiej gumy,
gdzieś w Chinach czy innym Bangladeszu. Były po prostu perfekcyjne.
Perfekcyjnie fantastyczne i fantastycznie perfekcyjne. Nie za małe i
nie za duże, w rozmiarze czterdzieści dwa i dwie trzecie, wspaniale
pasowały na jego kościstą, chudą stopę. Nie za miękkie i nie za
twarde, czuł się w nich niemal jak na boso, ale żaden z drobnych
kamyczków usłanych na jego drodze zamiast róż (był pewien, że
to jakiś błąd, który prędzej czy później zostanie naprawiony i
odpowiedni ludzie zaścielą jego życiowe drogi miękkimi,
czerwonymi płatkami – a jeśli nie wszystkie drogi, to
przynajmniej ścieżkę prowadzącą od bramy do werandy jego domu,
którą jego nierozważny ojciec postanowił wysypać drobnymi,
białymi kamieniami o ostrych krawędziach) nie dostawał się do
środka. Niezbyt kolorowe, ale też nie monochromatycznie nudne, w
idealnym odcieniu szarości, z zadziornymi jaskrawozielonymi
podeszwami. Nierzucające się w oczy, ale też nie banalne,
przyciągały wzrok rozchichotanych fanek i ułatwiały rozpoczęcie
mało interesującej rozmowy, która z biegiem czasu mogła
przerodzić się w coś więcej. W zależności od jego humoru
oczywiście.
Klapki były idealne. Wiedział to już w chwili, gdy w jednym z norweskich supermarketów sieci 7-eleven, w samym centrum Oslo, po raz pierwszy włożył je na nogi. W momencie, gdy jego bose stopy zetknęły się z chłodną gumą i idealnie do niej dopasowały, wiedział, że znalazł to, czego szukał przez długie lata, od czasu, gdy jego rodzicielka wyrzuciła do śmietnika błękitne laczki, które nie nadawały się już do niczego po tym, jak dziesięcioletni Daniel-Andre zmaltretował je codziennymi wizytami na basenie i walką z norweską kostką brukową, kiedy stanowczo odmawiał zmiany obuwia nawet po opuszczeniu pływalni. Wciąż pamiętał przekonywania matki, pewnej, że niedługo znajdzie buty, które tak samo mu się spodobają. Mijały jednak lata, na twarzy Daniela pojawiały się pierwsze pryszcze, miłość do basenu zastąpiła miłość do pierwszej dziewczyny, a jego stopy urosły. Przymierzał setki par klapków, w drogich sportowych sklepach i na targowiskach, w Norwegii i w różnych europejskich krajach, zimą i latem, nigdy nie znajdując tego, czego szukał. Niemal uwierzył już w to, że człowiekowi na całe życie przypisano z góry tylko jedną idealną parę klapków i zdążył wykorzystać swój limit mając dziesięć lat i doceniając ten wyjątkowy dar, dopiero kiedy został mu odebrany rękoma jego własnej matki, nie zważającej na jego wrzaskliwe protesty. Zmienił zdanie w momencie, gdy w jednym ze stołecznych supermarketów w oczy rzuciły mu się jaskrawozielone podeszwy. A gdy stojąc na środku jednej ze sklepowych alejek, nie zważając na zdziwione spojrzenia rzucane mu ukradkiem przez innych klientów, zrzucił z nóg adidasy i białe skarpetki, a bose stopy wsunął w upatrzone kilkadziesiąt sekund wcześniej klapki, poczuł się tak, jakby świat się zatrzymał. Jakby znowu miał dziesięć lat. Nikomu by się do tego oczywiście nie przyznał, ale był przekonany, że w tamtej chwili poczuł w oczach słone łzy wzruszenia. Zupełnie zapominając o liście zakupów, którą schował w jednej z kieszeni spodni, złapał w ręce swoje adidasy, popędził do kasy w lśniących nowością, idealnie dopasowanych do jego stóp klapkach i z radością wręczył kasjerce garść banknotów.
Klapki były idealne. Wiedział to już w chwili, gdy w jednym z norweskich supermarketów sieci 7-eleven, w samym centrum Oslo, po raz pierwszy włożył je na nogi. W momencie, gdy jego bose stopy zetknęły się z chłodną gumą i idealnie do niej dopasowały, wiedział, że znalazł to, czego szukał przez długie lata, od czasu, gdy jego rodzicielka wyrzuciła do śmietnika błękitne laczki, które nie nadawały się już do niczego po tym, jak dziesięcioletni Daniel-Andre zmaltretował je codziennymi wizytami na basenie i walką z norweską kostką brukową, kiedy stanowczo odmawiał zmiany obuwia nawet po opuszczeniu pływalni. Wciąż pamiętał przekonywania matki, pewnej, że niedługo znajdzie buty, które tak samo mu się spodobają. Mijały jednak lata, na twarzy Daniela pojawiały się pierwsze pryszcze, miłość do basenu zastąpiła miłość do pierwszej dziewczyny, a jego stopy urosły. Przymierzał setki par klapków, w drogich sportowych sklepach i na targowiskach, w Norwegii i w różnych europejskich krajach, zimą i latem, nigdy nie znajdując tego, czego szukał. Niemal uwierzył już w to, że człowiekowi na całe życie przypisano z góry tylko jedną idealną parę klapków i zdążył wykorzystać swój limit mając dziesięć lat i doceniając ten wyjątkowy dar, dopiero kiedy został mu odebrany rękoma jego własnej matki, nie zważającej na jego wrzaskliwe protesty. Zmienił zdanie w momencie, gdy w jednym ze stołecznych supermarketów w oczy rzuciły mu się jaskrawozielone podeszwy. A gdy stojąc na środku jednej ze sklepowych alejek, nie zważając na zdziwione spojrzenia rzucane mu ukradkiem przez innych klientów, zrzucił z nóg adidasy i białe skarpetki, a bose stopy wsunął w upatrzone kilkadziesiąt sekund wcześniej klapki, poczuł się tak, jakby świat się zatrzymał. Jakby znowu miał dziesięć lat. Nikomu by się do tego oczywiście nie przyznał, ale był przekonany, że w tamtej chwili poczuł w oczach słone łzy wzruszenia. Zupełnie zapominając o liście zakupów, którą schował w jednej z kieszeni spodni, złapał w ręce swoje adidasy, popędził do kasy w lśniących nowością, idealnie dopasowanych do jego stóp klapkach i z radością wręczył kasjerce garść banknotów.
***
Rune
Velta, srebrny medalista ostatnich Mistrzostw Świata, który wciąż
nie mógł do końca uwierzyć w to, co się wtedy stało i każdego
dnia budząc się rano, zerkał na swój medal,
leżący na szafce przy łóżku, chcąc się upewnić, że wszystko mu się jednak nie przyśniło, szedł przez zalany słońcem
wiślański rynek, kierując się w stronę nowowybudowanych skoczni
w centrum miasta. Był w niemal doskonałym humorze. Niemal, bo jego
dobry nastrój zakłócała mała, czarna kreska na jego lewym
nadgarstku. Właśnie rozmyślał nad tym, że nigdy chyba nie pojmie
tego, dlaczego ludzie proszący go o autograf, uważają, że
pomazanie jego chudych rąk niezmywalnym markerem to fantastyczny
pomysł, gdy usłyszał, że ktoś go woła. Przypomniał sobie jak
skutecznie podziałało mordercze spojrzenie, którym dziesięć
minut temu potraktował dziewczynę, która ośmieliła się
przejechać po jego opalonej skórze markerem i już zamierzał
bezlitośnie zastosować je po raz drugi, nawet nie wysłuchując
prośby o autograf, kiedy dostrzegł, że ktoś do niego podbiega i
przekonał się, że wołającym go osobnikiem nie był żaden
wyjątkowo wcześnie wstający fan skoków narciarskich, a jego
kadrowy kolega.
- A
ty co tu robisz? - spytał ostro, podświadomie czując, że jego
idealny poranek spędzony w stosownym oddaleniu od reszty norweskiej
drużyny właśnie dobiegł końca.
-
Mamy mały problem – wyjaśnił Fannemel, odwracając się za
siebie i szukając kogoś wzrokiem wśród kroczących po rynku
turystów.
-
Jaki znowu...
Velcie
nie dane było dokończyć tego pytania, bo tuż za jego plecami
rozległ się piskliwy wrzask, który zmusił go do tego, by się
odwrócił i spojrzał prosto w błękitne oczy Daniela. A raczej
spojrzałby w nie, gdyby młodzieniec nie wbijał wzroku w kostkę
brukową u własnych stóp.
- CO
TO JEST?
- Ale
że co? - spytał Rune, podążając wzrokiem w tę samą stronę i
nie znajdując na ziemi niczego, poza jednym niedopałkiem i kilkoma
drobnymi kamykami.
- To!
- Krzyknął Tande, wskazując palcem na stopy kolegi. - Myślałem...
To znaczy byłem pewien, że to ty, ale...
- Czy
ktoś może mi wytłumaczyć o co chodzi temu bełkoczącemu idiocie?
- Velta powiódł wzrokiem po twarzach pozostałej dwójki, którzy
wyglądali tak jakby mieli ochotę udusić zdezorientowanego Daniela.
-
Twoje buty! - Jęknął Tande.
- Co
z nimi?
- To
adidasy.
-
Gratuluję spostrzegawczości, bystrzaku – westchnął Rune. - Ktoś
mi w końcu powie o co tu chodzi?
- Ten
kretyn zgubił swoje ukochane leczki – zaczął Kenneth, nie
zważając na urażoną minę Daniela, do żywego dotkniętego
faktem, że kolega tak niefrasobliwie mówi o jego stracie.
- I
ubzdurał sobie, że ty je wziąłeś – dodał Anders.
-
Genialne – mruknął Velta, z politowaniem patrząc na blondwłosego
osiemnastolatka, który wpatrywał się w niego z miną pod tytułem
to przecież musiałeś być ty pomieszaną z niemym wołaniem o pomoc. Rune czuł, że z tym chłopakiem będą kłopoty
dokładnie od chwili, gdy ten pierwszy raz pojawił się na treningu
kadry A. Nie mogło obyć się bez problemów w przypadku człowieka,
który każdym swoim pojawieniem się na skoczni wywoływał co
najmniej trzy omdlenia wśród zebranych na trybunach małoletnich
niewiast, a zanim w ogóle uznał, że jest gotowy się na tej
skoczni pojawić, spędzał przed lustrem pół godziny, czesząc
włosy i zupełnie nie zważając na rozsądne tłumaczenia kolegów,
że przecież pod kaskiem i tak tego nie widać. Velta od
początku czuł, że te anielskie oczęta zwiastują nieszczęście.
I nieszczęście właśnie nadeszło.
-
Kennetha wykluczyłem, bo przecież był ze mną w pokoju i
widziałbym, gdyby coś kombinował, a Anders jeszcze spał –
zaczął się tłumaczyć Tande. - Ale ciebie nie było, więc
uznałem...
- Że
to ja zabrałem twoje bezcenne klapki – dokończył Rune. - No
jasne, bo przecież niczego mi tak nie trzeba do szczęścia, jak
nogi skręconej w jakiś idiotycznych gumiakach.
- To
nie są żadne gumiaki! - Oburzył się Daniel. - I nie są
idiotyczne.
-
Skoro tak ci zależy, to nie mogłeś zrobić z siebie idioty i
zapytać w recepcji? - Spytał Velta, próbując ukrócić krzyki
kolegi, które zwracały na nich coraz bardziej zaciekawione
spojrzenia przechodniów. Wokół czwórki Norwegów zdążył się
już utworzyć maleńki wianuszek gapiów, którzy zapewne
zastanawiali się nad tym, co też oznaczają te krzyki w zupełnie
niezrozumiałym języku.
- O
tym nie pomyślałem – powiedział Daniel, uderzając się w czoło
otwartą dłonią, tak jakby Rune właśnie uświadomił mu coś
oczywistego. - Idziemy – dodał po chwili, odwracając się na
pięcie i zmierzając w stronę, z której kilka minut temu przybył.
- No już, na co czekacie? - zawołał, popędzając kolegów, którzy
wciąż stali w miejscu.
Po
chwili zastanowienia Anders i Kenneth podreptali za nim, uznając, że
pozostawienie go samemu sobie może się źle skończyć.
- A
ty na co czekasz? - Spytał ze złością Daniel, odwracając głowę
przez ramię i dostrzegając, że Rune wciąż stoi w tym samym
miejscu. - Idziesz z nami!
- A
niby po co? Chyba sobie dacie radę, co? Jak trzej muszkieterowie,
czy coś.
-
Idziesz z nami – zawyrokował Tande i obrzucił kolegę
nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem, które nawet z odległości
kilku metrów podziałało wyjątkowo mocno i wywołało na plecach
Velty niepokojący dreszcz. - Idziesz, bo jako jedyny w tym gronie
wydajesz się myśleć – dodał po chwili Daniel, patrząc karcąco
na swoich towarzyszy i zdając się zupełnie nie zważać na to, że
tym stwierdzeniem wykreślił z grona rzekomo myślących
również i siebie.
Zrezygnowany
Rune posłał ostatnie spojrzenie w kierunku wznoszących się nad
miastem skoczni, których zwiedzanie zaplanował sobie na piątkowy poranek, pożegnał się z wizją jagodowych lodów sprzedawanych pod
amfiteatrem, którymi zamierzał uraczyć się w drodze powrotnej,
korzystając z nieobecności, nieustannie zaglądającego w ich
talerze i liczącego każdą spożywaną przez nich kalorię, trenera
i posłusznie podreptał za kolegami, nie widząc najmniejszego sensu
w dyskusji z pogrążonym w poszukiwawczym szale Danielem, którego
jedynym celem wydawało się odnalezienie swej zguby. Lub ewentualnie
tego, który nierozważnie ośmielił się ją sobie przywłaszczyć.
I wrzucenie go wprost w ciemną toń Wisły.
***
Dokładnie
o godzinie siódmej trzydzieści dziewięć po raz kolejny tego dnia
przekroczyli próg hotelu, wbiegając do niego z prędkością, za
którą Alex zapewne pochwaliłby ich na treningu, a Tande wyciągnął
z kieszeni telefon, włączył dyktafon i konspiracyjnym tonem zdał
relację z tego, co wydarzyło się przez pół godziny, spędzone poza Gołębiewskim.
-
Johann! - Ucieszył się, dostrzegając w holu kolegę. Odetchnął z
nieskrywaną ulgą, dostrzegając na jego stopach jasne adidasy.
- Co
wy tu robicie? - Spytał Forfang, zdziwionym spojrzeniem wiodąc po
czórce Norwegów, która utworzyła wokół niego idealny wianuszek,
w otoczeniu którego poczuł się nieco niezręcznie, gdyż nigdy nie
przepadał za nadmiernym kontaktem fizycznym. Zwłaszcza z czwórką
spoconych facetów, wciąż dyszących jakby przebiegli półmaraton.
-
Gdzie Hauer? - Skontrował Tande, nawet nie próbując odpowiadać na
pytanie kolegi.
- Tu
jestem – rzucił Joachim, który nagle pojawił się obok nich i
znad ramienia Velty pomachał Danielowi ręką.
-
Kuuurwa – zaklął blondyn, opuszczając idealnie okrągły
wianuszek złożony z patykowatych młodzieńców i ze zrezygnowaniem
siadając na jednym z foteli ustawionych w holu.
- A
temu o co chodzi? - Spytał Forfang, tym razem wyraźnie
zdeterminowany by uzyskać w końcu jakąś odpowiedź. Wbił ostre
spojrzenie w Kennetha i w oczekiwaniu na jego reakcję zaczął
niecierpliwie tupać lewą stopą w parkiet.
- O
to, co macie na nogach, o ile się nie mylę – zaczął Gangnes.
-
Kretyn zgubił gdzieś swoje laczki – dodał Velta, wzruszając
ramionami.
- I
podejrzewał każdego z nas, dopóki nie zobaczył, że ich nie mamy
– wyjaśnił Fannemel.
-
Swoją drogą, głąbie, naprawdę sądzisz, że jeśli któryś z
nas by je zabrał, to obnosił by się z nimi na twoich oczach? -
Gangnes posłał w kierunku Daniela pytające spojrzenie, ale ten
nawet nie zareagował. Poderwał się z fotela i podszedł do
uśmiechającej się zachęcająco recepcjonistki. Gdy dwie minuty
później opuszczał jej stanowisko i z dogłębną rozpaczą w
oczach wracał do kolegów, był przekonany, że za niefrasobliwą
konstrukcję gramatyczną, jaką było wypalone w kierunku
sympatycznej blondynki „did you seen my flip flops”, jego
nauczycielka angielskiego z liceum bezlitośnie postawiłaby mu
najgorszą ocenę. Poza tym, z tego, co pamiętał, to słówko chyba
oznaczało japonki, a nie klapki. Uśmiechnięta recepcjonistka
wydawała się jednak zrozumieć jego pytanie. Niestety, mimo
najszczerszych chęci, nie potrafiła mu pomóc. Nigdzie nie widziała
jego flip flopsów i nawet ich zdjęcie, które pokazał jej na
wyświetlaczu swojego telefonu niewiele pomogło. Obiecała mieć
oczy i uszy szeroko otwarte, a w międzyczasie poradziła mu jeszcze
raz dobrze przeszukać pokój. Odszedł od niej załamany, czując,
że rozwiązanie zagadki zaginionych laczków coraz bardziej wysuwa
się mu z rąk. Skoro nie miał ich żaden z kadrowych kolegów i ich
zniknięcie nie było jedynie okrutnym żartem, który chcieli mu
wywinąć, oznaczało to, że mógł je mieć każdy. Wszystkie
platynowe włosy stawały dęba na jego głowie na samą myśl o tym,
w jak bardzo niepowołanych rękach, czy może raczej stopach, mogły
znajdować się w tej chwili jego ukochane klapki.
-
WIEM!
- Co
znowu? - Spytał Velta, odwracając się w stronę podbiegającego do
nich Daniela, którego twarz nagle rozpromieniła się tak jakby
chłopak dowiedział się, że wygrał los na loterii.
-
Kubacki! - Zaszczebiotał radośnie Tande.
-
Gdzie? - Spytał Joachim, rozglądając się po hotelowym holu i
szukając wzrokiem charakterystycznej blond czupryny.
- W
dupie. Nie wiem gdzie jest, ale to na pewno on je ma.
- Co?
- Dopytywał Hauer, będąc pewnym, że nie tylko on nie nadąża za
tokiem rozumowania kolegi.
-
Moje klapki!
Słysząc to, cała piątka pacnęła się otwartymi dłońmi w czoła, w najbardziej obrazowy sposób wyrażając swoją opinię na temat najnowszego pomysłu Daniela.
Słysząc to, cała piątka pacnęła się otwartymi dłońmi w czoła, w najbardziej obrazowy sposób wyrażając swoją opinię na temat najnowszego pomysłu Daniela.
- A tu mi Małysz leci – zakpił Rune, wymownie ściągając na dół
jedną powiekę.
- Weź
zabierz te żółwie gały – odparł z odrazą Tande i przykładając
dłoń do twarzy kolegi, spróbował odsunąć go od siebie na kilka
centymetrów. - Pomyślcie tylko – kontynuuował, udając, że nie
zauważył ich jednoczesnego gestu dezaprobaty. - On w zasadzie jest
do mnie bardzo podobny, nie?
-
Chyba na piętach – zawył Gangnes, w duchu modląc się o to, żeby
ten okropny poranek jak najszybciej dobiegł końca.
-
Widzieliście kiedyś jego włosy? Idealny blond, zupełnie jak u
mnie – powiedział Tande, w ramach prezentacji, przeczesując
własną czuprynę dłonią w geście, który zawsze wywoływał
piski koczujących pod skocznią fanek. - A jego oczy? Niebieskie,
tak jak moje. Więc czego brakuje?
-
Tobie? - Zapytał Velta, odrywając wzrok od wiszącego na
przeciwległej ścianie bohomazu, w którym od pięciu minut
doszukiwał się sensu. - Może mózgu?
-
Bardzo zabawne – oburzył się Tande. - Wczoraj, jak pojechaliśmy
na trening do hali, Polacy tam byli. Musiał zauważyć, jak moje
klapki działają na dziewczyny – zawyrokował. - Miał wszystko,
włosy, oczy, fantastyczną formę. Do idealnego podrywu brakowało
mu już tylko jednego.
- Czy
ciebie matka upuściła na podłogę, jak byłeś mały? - Spytał
Velta, przewracając oczyma.
-
Chyba nie chcesz powiedzieć, że ty naprawdę sądzisz, że KLAPKI
zwiększają twoje szanse u dziewczyn? - Zainteresował się
Fannemel, przyglądając się własnym butom.
-
Powiedziałbym, że jeśli już, to działają dokładnie odwrotnie –
dodał Kenneth. - Te twoje durne laczki to się nadają na basen,
ewentualnie na plażę. Po cholerę paradujesz w nich na okrągło?
- Jak
wy nic nie rozumiecie! - Zawył Tande. - Nie chodzi tylko o podryw.
Te klapki są idealne. Pod każdym względem. Przynoszą mi
szczęście.
-
Jakiś przykład?
-
Mógłbym wymienić ich ze sto, to nieistotne. Ja je muszę odzyskać
– powiedział dobitnie, odrzucając z czoła kilka blond kosmyków
i wyraźnie akcentując słowo „muszę”. - Inaczej mogę się
pożegnać z jutrzejszym konkursem – dodał dramatycznie.
- A
co, zamierzałeś skakać w klapkach? - spytał Forfang, próbując
rozładować wyjątkowo napiętą atmosferę.
-
Bardzo śmieszne – mruknął Tande. - Jakbyś jeszcze nie zauważył,
to zawsze chodzę w nich przed konkursem. Bo, jak już wspomniałem –
powiedział, wbijając w Johanna karcące spojrzenie - przynoszą mi
szczęście.
-
Pierdolisz jak potłuczony – odparł Rune. - Masz te swoje, pożal
się boże, laczki od miesiąca, jeszcze nawet nie miały kiedy
przynieść ci szczęścia.
- Od
dwóch – poprawił Tande oburzonym tonem. - I wiem, co mówię.
Skoro twierdzę, że przynoszą szczęście, to przynoszą, koniec
tematu. Jeśli ich nie znajdziemy, to nie startuję. Nie zniosę
takiego blamażu.
Nie
zważając na zirytowane spojrzenia kolegów, podreptał smętnie w
stronę windy, marząc tylko o tym, by położyć się do łóżka i
zamknąć oczy, a po przebudzeniu zorientować się, że wszystko
było jedynie koszmarem zaserwowanym mu przez własną podświadomość.
***
-
Sytuacja jest idiotyczna, to fakt, ale powinniśmy coś zrobić –
zdecydował Anders, wiodąc wzrokiem po twarzach kolegów, zebranych
w idealnym wianuszku i tarasujących w ten sposób dojście do
wyciągu, choć tym drobiazgiem żaden z nich zdawał się nie
przejmować, mimo podenerwowanych spojrzeń jakie rzucało im dwóch
Koreańczyków, którzy zamierzali właśnie dostać się na górę
skoczni, by oddać swój skok treningowy przed rozpoczynającą się
za godzinę drużynówką.
- A
co niby mamy zrobić? Pójść do supermarketu i kupić mu nowe
klapki? - Zironizował Velta.
- To
bez sensu, poznałby, że to inne – stwierdził rozsądnie Joachim, uśmiechając się do poirytowanych Koreańczyków.
- Nie
wiem co, ale coś zrobić trzeba – zawyrokował Fannemel. - Jak ten
kretyn dopadnie gdzieś Kubackiego i zacznie go przeszukiwać, to ja
nie zamierzam za niego świecić oczami.
Pozostała
czwórka pokiwała w zadumie głowami, wyobrażając sobie tę
groteskową scenę. Wszyscy byli przekonani o tym, że Tande, opętany
chęcią odnalezienia swej zguby, gotów jest wtargnąć do kwatery
polskich skoczków i zacząć grzebać w ich rzeczach. Ewentualnie
podbić oko Kubackiemu, gdy zobaczy go w pobliżu, nieważne,
obutego w klapki czy nie.
- To
co zrobimy? - spytał Forfang, nie widząc, żadnego wyjścia z tej
patowej sytuacji.
- To
akurat proste – powiedział Gangnes. - Musimy znaleźć te
przeklęte klapki, zanim Tande popadnie w obłęd.
***
Joachim
Hauer, znany w szerokim świecie (a przynajmniej w szerokim kręgu
swoich znajomych) z iście sokolego wzroku, którym lubił
przechwalać się w każdej możliwej sytuacji, potrzebował zaledwie
trzydziestu sekund, by w panującym pod skocznią chaosie wypatrzeć
trenera norweskiej reprezentacji.
- Tam
jest! - Zaanonsował, wskazując palcem w kierunku, w którym reszta
chłopaków dostrzegała jedynie kłębiący się tłum. Choć do
konkursu pozostawała ponad godzina, pod barierkami zaczynało się
roić od kibiców, a w przejściach przeznaczonych tylko dla osób do
tego uprawnionych od wolontariuszy, trenerów i członków
poszczególnych sztabów, którzy biegali w tę i z powrotem,
przywodząc na myśl wściekłe osy kłębiące się w gnieździe.
-
Gdzie? - spytał Velta, wspinając się na palce i opierając prawą
rękę na ramieniu Fannemela, który nawet nie łudził się, że
zdoła wyciągnąć szyję na tyle, by wśród morza głów coś
dostrzec.
-
Tam, za tymi barierkami, siedzi sobie na leżaczku, jak gdyby nigdy
nic, tylko piwka mu brakuje.
- No
jasne, on się relaksuje, a my jak zwykle musimy gasić pożar –
mruknął pod nosem Gangnes i nie czekając na kolegów zaczął iść
w kierunku, który wcześniej wskazał Joachim. Gdy przecisnął się
wreszcie do tego miejsca zauważył, że Stoeckl rzeczywiście
najzwyczajniej w świecie rozwalił się na składanym leżaczku i
nic sobie nie robił z kręcących się dookoła ludzi.
-
Eeee, trenerze? - Zagaił Kenneth, odwracając głowę, by sprawdzić
czy reszta poczłapała za nim. Nigdzie ich jednak nie dostrzegł,
uznał więc, że zadanie w całości spoczywa na jego barkach.
Ciążyło mu ono bardziej niż plecak, w którym podczas zawodów
zmuszony był nosić cały swój sprzęt.
- No?
- Mruknął Stoeckl, zaszczycając go krótkim spojrzeniem spod
uniesionych na chwilę do góry przeciwsłonecznych okularów.
- Tak
się zastanawiam... czy wspominałem już jak dobrze ci w nowej
fryzurze? - wypalił, czując, że właśnie zaczyna kopać sobie
grób.
-
Czego chcesz? - warknął trener, mimowolnym ruchem ręki
przygładzając włosy. - Odpierdol się od mojego balejażu.
-
Jest świetny, naprawdę – skłamał gładko Kenneth, próbując
nie patrzeć na blond kosmyki na głowie trenera, które w całej
kadrze wywoływały odruchy wymiotne.
-
Spytam po raz ostatni, Gangnes. Czego, do kurwy nędzy, chcesz? Czy
ty przypadkiem nie powinieneś zacząć się rozgrzewać?
- Za
pięć minut zacznę! - Obiecał szybko skoczek. - Chciałem tylko o
coś zapytać.
- To
pytaj, Kenneth. Pytaj i zjeżdżaj mi sprzed oczu.
- Ma
trener jeszcze te swoje klapki? Takie szare, jeśli dobrze pamiętam.
- Te,
w których biegam pod prysznic? - Spytał nieprzytomnie Stoeckl,
zajęty akurat podziwianiem kilku kibicek w kusych
sukienkach. - Gdzieś mam. A po cholerę ci one?
Ale
Kenneth już nie odpowiedział. Pobiegł do kolegów i szybko
streścił im tę rozmowę, po czym, zgodnie ze złożoną przed chwilą obietnicą, bo wszak słowo dane trenerowi to świętość,
zarzucił nogę na jedną z metalowych barierek i zaczął się
rozciągać.
***
Nigdy
nie był przesądny. Nie wierzył w fatum i czarne koty, którymi już
od wczesnego dzieciństwa lubiła go straszyć zabobonna matka. Nie
rozumiał fenomenu horoskopów. Wyśmiewał ludzi, którzy zostawiali
grubą kasę u wróżek, w zamian otrzymując przepowiednie mgliste
niczym niebo nad Oslo w najbardziej paskudne jesienne dni. Nie
wierzył w talizmany przynoszące szczęście. I miał już powyżej
dziurek Daniela i jego klapków, o rzekomej magicznej mocy, które
sprawiały, że wszystkie laski się w nim kochały, wszystkie skoki
mu wychodziły, a w hotelowych bufetach zawsze dostawał na obiad
najlepszego kotleta. Nie mógł już słuchać tych dyrdymałów i w
zasadzie chyba to właśnie popchnęło go do czynu, który raz na
zawsze miał zmienić jego zasadnicze przekonania w kwestii
posiadania w życiu szczęścia i jego braku.
Kiedy
w czwartkowy wieczór jako ostatni wychodził z sali, na której do
późna trenowali i opracowywali strategię na konkurs drużynowy,
przed zgaszeniem światła rozejrzał się po wnętrzu, chcąc
sprawdzić czy wszyscy na pewno wszystko zabrali, co w przypadku
bandy idiotów, którą górnolotnie nazywano narodową kadrą
skoczków narciarskich graniczyło z cudem, jego wzrok przykuła para
butów ustawiona idealnie na końcowej linii boiska i zapomniana
przez właściciela. W pierwszym odruchu chciał je zgarnąć do
torby i odnieść Danielowi zaraz po kolacji, ucieszony wizją tego
jak młodzieniec będzie się przed nim rozpływał w
podziękowaniach, bo to przecież jego ukochane klapki. Jego
szczęśliwe klapki.
Dokładnie w chwili, gdy o tym pomyślał, zmienił zdanie i zamiast
do torby ze sprzętem wrzucił je do własnego plecaka, a
czterdzieści minut później wsunął na nogi i niepostrzeżenie
wyszedł z hotelu, chcąc się przekonać ile rzekomego szczęścia
te, najbardziej niewygodne klapki jakie kiedykolwiek miał na nogach,
przyniosą jemu.
***
- Mamy!
- Co?
- Twoje klapki – zawołał rozradowany Johann, ściskając w
dłoniach gumowe laczki, które dziesięć minut temu jakimś cudem
udało im się zwinąć z pokoju Stoeckla.
- Chłopaki! - Krzyknął uradowany Daniel-Andre, patrząc na całą
piątkę kadrowych kolegów, która wtoczyła się do pokoju numer
trzysta dwadzieścia trzy. - Nie trzeba! Moje już się znalazły!
I, jakby na potwierdzenie tych słów, uniósł w górę lewą stopę
i zamachał nią w powietrzu. Szary klapek z jaskrawozieloną
podeszwą nie pozostawiał żadnych złudzeń w kwestii swej
autentyczności.
- Ale jak to? - spytał zdezorientowany Fannemel, rzucając smętne
spojrzenie na buty, które wciąż ściskał Forfang. Dostanie się
do pokoju trenera przypłacili obietnicą miesięcznego powstrzymania
się od pizzy, złożoną Magnusowi, kiedy wydębiali od niego klucz
do kwatery, którą dzielił ze Stoecklem, dwoma siniakami na
ramionach Velty i jednym na nodze Hauera, powstałymi gdy wszyscy
wcisnęli się w zdecydowanie niedostosowaną do ich rozmiarów wnękę
na końcu korytarza, gdy pięć metrów przed nimi wyrosła sylwetka
Alexa zmierzającego wprost na nich, no i, co najważniejsze,
śmierdzącymi klapkami, które Johann wciąż ściskał niczym
drogocenny skarb, a które teraz musieli odstawić na miejsce. W
nienaruszonym stanie.
- Nie mam pojęcia – powiedział Tande, ale własna nieświadomość
najwyraźniej nie stanowiła dla niego większego problemu, bo
uśmiechał się szeroko. - Byłem tak załamany, że nie poszedłem
na kolację, a gdy wszedłem do pokoju przypomniało mi się, co
powiedziała ta laska z recepcji. Zacząłem więc jeszcze raz
szukać, bez większych nadziei, bo przecież rano sprawdziłem każdy
kąt, aż tu nagle zaglądam pod łóżko, a tam – znowu zamajtał
w powietrzu lewą nogą, na tyle zamaszyście, że drogocenny klapek
niemal się z niej zsunął. - Cały czas były pod łóżkiem!
Niewiarygodne! A ja już chciałem iść topić się w Wiśle z
rozpaczy!
Roześmiał się wesoło, nie patrząc na kolegów, na których
twarzach malowało się bardzo wyraźne pragnienie. Cała piątka
planowała właśnie jak to jego najskuteczniej utopić w
najdłuższej polskiej rzece.
***
Nigdy nie był przesądny. Chciał raczej spłatać młodemu wredny
dowcip i w końcu odpłacić się za to jak trzy miesiące temu
połowa tych bufonów z kadry, z Danielem na czele, a jakże,
storpedowała jego randkę. Gdy o tym pomyślał wciąż czuł na
twarzy powiew gorąca i mógłby przysiąc, że na samo wspomnienie
chwili, w której Tande podbiegł do niego z cwaniackim uśmiechem,
uwiesił mu się na szyi i na całe gardło wykrzyknął „TATO”,
na jego policzkach wykwitają okropne rumieńce wstydu. W uszach
nadal brzmiał mu wyraźnie głupkowaty śmiech reszty chłopaków,
chowających się za murem aż do chwili, w której jego partnerka
śpiesznie się z nim pożegnała, patrząc podejrzliwie na Daniela i
bąkając niewyraźnie coś o tym, że zadzwoni. Nie zadzwoniła. A
on doskonale wiedział dlaczego. Przez miesiąc znęcał się nad
tymi bezmózgami, których miał trenować, każąc im biegać tyle,
że każdego dnia wypluwali płuca, ale poczucie dopełnienia się
słodkiej zemsty zapewniło mu dopiero podprowadzenie ukochanych
klapek naczelnego pajaca kadry. Wsuwając je na nogi czuł dziką
satysfakcję. Chciał tylko spłatać mu figla, sprawdzić, żeby go
zabolało, ponapawać się przez jakiś czas widokiem łez, które
błyszczały w danielowych oczach za każdym razem, gdy przypomniał
sobie o swojej zgubie. Ale skoro już je miał, te osławione,
przynoszące szczęście klapki, to dlaczego nie miałby ich
wypróbować?
Nigdy nie wierzył w talizmany. Ale tego wieczora zdobył numer
najładniejszej recepcjonistki z Gołębiewskiego, która przez
ostatnie dwa dni uparcie unikała jego wzroku, znalazł na ulicy
jakiś papierek, który po bliższych oględzinach okazał się
polskim banknotem o najwyższym nominale, a przechodząc przez
rynek, w człapiących na nogach, niewygodnych klapkach, zatrzymał
się w miejscu, które przyciągało wzrok już z daleka, a które do
tej pory omijał szerokim łukiem. Odczekał swoje w zadziwiająco
długiej kolejce, co każdego innego dnia doprowadziłaby go do
szewskiej pasji i płynnym angielskim poprosił o kupon na dzisiejsze
losowanie. Wyciągnął garść drobnych w stronę chłopaka, który
życząc szczęścia, podał mu biało-różowy papierek z napisem
„Lotto”.
Nie
wierzył w szczęście. Zawsze był przekonany, że na wszystko w
życiu trzeba sobie ciężko zapracować i żadna łuska ze
świątecznego karpia schowana w portfelu w niczym człowiekowi nie
pomoże. Wchodząc do pokoju trzysta dwadzieścia trzy pod pretekstem
sprawdzenia po raz ostatni kombinezonu Kennetha przed jutrzejszym
konkursem, zaczął wątpić we własne przekonania. Niepostrzeżenie
wsunął pod łóżko Daniela parę szarych klapek o jasnozielonych
podeszwach i na palcach wyszedł z pokoju.
Nigdy nie był przesądny. Ale fakt był faktem, Magnus Brevig nigdy wcześniej w swoim życiu niczego nie wygrał. A teraz w jego kieszeni spoczywało dwieście złotych znalezione na najbardziej uczęszczanym wiślańskim deptaku, gdzie podnieść mógł je każdy inny. W jego telefonie zapisany był numer ślicznej recepcjonistki o pięknym uśmiechu i trudnym do zapamiętania imieniu. A w portfelu spoczywał bezpiecznie kupon na jutrzejsze losowanie. Szczęśliwy kupon z czterema trafionymi numerami wartymi tego dnia sto sześćdziesiąt osiem złotych i trzydzieści groszy. Ale o tym Magnus miał się nigdy nie dowiedzieć. Dwa dni później, już w swoim norweskim mieszkaniu i wygodnych kapciach na nogach, robiąc porządki w walizce, wyrzucił niesprawdzony kupon do kosza. A potem wyszedł na balkon i zadzwonił do Elżbiety.
Nigdy nie był przesądny. Ale fakt był faktem, Magnus Brevig nigdy wcześniej w swoim życiu niczego nie wygrał. A teraz w jego kieszeni spoczywało dwieście złotych znalezione na najbardziej uczęszczanym wiślańskim deptaku, gdzie podnieść mógł je każdy inny. W jego telefonie zapisany był numer ślicznej recepcjonistki o pięknym uśmiechu i trudnym do zapamiętania imieniu. A w portfelu spoczywał bezpiecznie kupon na jutrzejsze losowanie. Szczęśliwy kupon z czterema trafionymi numerami wartymi tego dnia sto sześćdziesiąt osiem złotych i trzydzieści groszy. Ale o tym Magnus miał się nigdy nie dowiedzieć. Dwa dni później, już w swoim norweskim mieszkaniu i wygodnych kapciach na nogach, robiąc porządki w walizce, wyrzucił niesprawdzony kupon do kosza. A potem wyszedł na balkon i zadzwonił do Elżbiety.
*********************************************
Wszystko
to, co powyżej jest oczywiście fikcją. Nie mam zielonego pojęcia
o rzeczywistych losach klapków Tandeły w Wiśle, choć jestem
niemal stuprocentowo pewna, że nie opuściły go nawet na krok (no
pun intended), a moja mama zarzeka się, że hasał w nich nawet w
niedzielę rano, gdy spotkałyśmy norweską bandę na rynku. Nie
wiem, byłam zbyt zajęta hiperwentylacją i próbą wyduszenia z
siebie dwóch słów w kierunku Gangnesa, na sławne klapki nie
zdążyłam nawet zwrócić uwagi, ale nie mam żadnego powodu, żeby
jej nie wierzyć, zwłaszcza że momentami okazywała się dużo
bardziej spostrzegawcza niż ja. Choćby w tamtą niedzielę, kiedy
wypatrzyła bandę norek długo przede mną. Ja pewnie nie
zobaczyłabym ich nawet gdybym na nich wlazła, bo przechodziłyśmy
dosłownie metr od nich, a ja nie ogarnęłam, ale to już insza
inszość. Wracając do rzeczy – w moich ambitnych zamierzeniach
miało być śmiesznie, wyszło chujowo i żałośnie, ale co
miałam zabawy i śmiechu przy pisaniu tego, to moje. Od pewnego momentu zapał zupełnie ze mnie uleciał, bo wyczaiłam na jakimś zdjęciu, że Forfang ma dokładnie takie same klapki. Mój światopogląd runął, gdy okazało się, że laczki Tande/go (nie mam zielonego pojęcia jak to się odmienia i jestem na siebie zła, bo to tylko dwa miesiące bez uczelni i mojej ulubionej Helgi wbijającej mi te zasady do głowy, a ja już nic nie pamiętam) wcale nie są tak wyjątkowe, jak mi się wydawało. Końcówka zatem pisana nieco na siłę, co zapewne można odczuć, ale cóż, chciałam to skończyć i mam nadzieję, że jednak nie wyszło tak źle. Sponsorowane przez Macarenę i inne wiślańskie hity. W zasadzie miałam tego nigdzie nie wrzucać, ale uznałam, że zrobię sobie prezent na urodziny. Bardzo specyficzny, ale co tam. Btw, tytuł jest bezczelnym nawiązaniem do mistrza Murakamiego, ktoś zauważył? <3
A w adresie bloga mamy "secrets", bo nie wykluczam, że podobnych bzdur może mi wpaść do głowy więcej i to nie będzie ostatnia z "tajemnic Gołębia". A jeśli będzie to trudno, fajnie było to napisać. Blog sobie zostanie, tak w razie czego. Wiem, że to zjebałam, ale nie krzyczcie na mnie za bardzo, okej? Buziaki <3
Kompletnie nie zgadzam się z Twoją opinią, bo to może nie było aż tak bardzo śmieszne (choć może to przez mój zjebany humor) to genialnie skonstruowane i napisane! Do samego końca nie domyśliłam się, że to właśnie Brevig zakosił tandełowe laczusie, o który zdołałam dużo usłyszeć na twitterze i przez te wszystkie akcje i beki, a przede wszystkim przez pewnego pana ogromnie żałuje, że się tam nie pojawiłam.
OdpowiedzUsuńTande wyszedł tutaj na takiego serio ześwirowanego, dziecinnego gościa. Na szczęście ma tych swoich kumpli, którzy uratowali go przed odsiadką w polskim areszcie śledczym po pobiciu Kubackiego. I to też tutaj było bardzo fajne - taka dozgonna przyjaźń, zaufanie i zgoda w norweskiej kadrze - bez względu na ich dziwne przypadki odchyłów psychicznych. Zawsze mogą liczyć na pomoc i ratunek.
No więc nie marudź, bo to było naprawdę fajne, choć może nie do końca takie w twoim zamyśle komediowe i mam nadzieję, że Gołębiewski ma jeszcze jakieś tajemnice ;)
http://zalegly-kurz.blogspot.com/
http://platki-sniegu.blogspot.com/
http://goodbye--to--yesterday.blogspot.com/
Dlaczego ja tego wcześniej nie widziałam?! Matko Boska Laczkowa, przecież Tande i jego La Tandeły to jeden z tych punktów, który robił nam cały wiślański wyjazd na Letnią! Tu Tande z laczkami pod skocznią, tu w hotelu, tu na deptaku... O rany, wszędzie te jego laczki były! Już nie wspomnę o fakcie, że z Wisły wywiozłam więcej zdjęć stóp Daniela, niż samego jego, no ale... Spaczenie na zawsze.
OdpowiedzUsuńAnyway, osmarkałam się ze śmiechu, serwując sobie tę lekturę w piździernikowy wieczór, gdy leżę pod grubym kocem w dresie, a Wisła i wszystko to, co działo się w Gołębiu i poza nim jest już tylko pięknym, ciepłym wspomnieniem lata.
Banda Norwegów oczywiście wyszła Ci nieziemska, masz do nich rękę, trzeba Ci przyznać. Runiak wygrywa całość, choć przy tekście, że jest jedynym myślącym, musiałam zrobić sobie przerwę na wyobrażenie sobie myślącego Velty. Nope, to se nie da. Ale hejcik miał równy. <3 I Alex! Cudowny Alex i jego balejaż, tudzież ombre, z którego miałam mega ubaw. C-u-d-o.
Gołębiewski ma wieeeeeele tajemnic, oj wiele. Można by o nich pisać i pisać, tak więc masz moje błogosławieństwo. Wiesz, coś o próbującym (bo na pewno nie tańczącym) macarenę Hayboecku, albo o Eisenbichlerze podrywaczu... trochę tego było!
Nie zjebałaś, więc nie będę krzyczeć. Jedynie jeszcze kilka razy głośno się zaśmieję, okej? No. Ściskańsko. <3
Cześć, cześć, cześć!
OdpowiedzUsuńDotarłam i ja. Jak zwykle okrężną drogą i długo po czasie, ale widzę, że nie tylko ja jedna.
Dotarłam, przeczytałam i stwierdzam, że to jest świetny tekst! Już dawno nie przeczytałam czegoś równie fajnie napisanego. Strasznie mi się podoba Twoje poczucie humoru (bo chyba mam podobne) i cała ta... konwencja tego opowiadanka. Nie jestem jakąś wielką fanką Norwegów, szczerze mówiąc ledwo ich rozróżniam (tak, tak zatrzymałam się chyba na etapie Bardala :)), ale to nie było ważne w odbiorze.
Podoba mi się sposób narracji, te wszystkie dygresje (choć jakby się uprzeć to można by znaleźć parę fragmentów do poprawki, ale to chyba nieuniknione przy takich skomplikowanych konstrukcjach, jeśli nie jest się Sienkiewiczem) i całościowo sposób opowiadania. O humorze już wspomniałam. Podobają mi się ci wszyscy bohaterowie, których opisujesz z wielkim dystansem i tak... w krzywym zwierciadle. Tak! To zdecydowanie mój typ humoru.
Jeszcze nie mogę nie wspomnieć o Kubackim :)) Przyznam się, że gdy został posądzony to strasznie się ucieszyłam, bo miałam cichą nadzieję, że pojawi się osobiście ;) Nie doczekałam się, ale i tak uśmiałam się przy fragmencie o nim.
Takie opowiadania "owoce wyjazdów skocznych" mają swój wielki urok. Oczywiście najwięcej radości sprawiają tym, którzy byli i... wiedzą. Bo rozumieją :) Ale napisałaś to tak, że dla człowieka z boku też to jest zrozumiałe, atrakcyjne i co najważniejsze - zabawne :) Bo ja w prawdzie byłam w Wiśle, ale - zajęta wypatrywaniem innego blondynasa - klapków Tandego nie zauważyłam.
P. S. Dzięki Tobie już nigdy nie spojrzę na Tandego normalnie :) Dzięki xD