poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Zniknięcie klapków

-KENNETH!
Dramatyczny wrzask, który rozległ się w pokoju numer trzysta dwadzieścia trzy, usytuowanym na trzecim piętrze wiślańskiego Hotelu Gołębiewski, którego okna wychodziły na zachód i z pewnością zapewniałyby im fantastyczny widok chowającego się za górami słońca, gdyby tylko kiedykolwiek byli w nim w czasie, w którym ta ogromna, żarząca się gorącem gwiazda chyliła się ku zachodowi, wrzask ten mógłby obudzić każdego. Nawet słynącego z wyjątkowo twardego snu i wyjątkowo słabej głowy Toma Hilde, który w zeszłym roku przespał sylwestrowe fajerwerki, ulegając zabójczemu działaniu wódki, piwa i szampana, z których postanowił przyrządzić sobie, jak mówił, najbardziej odjechanego drinka na tej planecie. W każdym razie okazał się on z całą pewnością najlepiej usypiającym drinkiem na imprezie, którego wypicie, z trzech kolejnych szklanek, poskutkowało tym, że przez całe noworoczne popołudnie, gdy biedny Tom wreszcie odkopał się ze sterty koców, którymi w nocy zarzucili go troskliwi przyjaciele i przetarł zaspane oczy, cała kadra musiała wysłuchiwać jego płaczliwych jęków, a ich treść oscylowała głównie wokół bełkotliwego no ale dlaczego mnie nie obudziliście przerywanego czkawką i ziewaniem oraz skwapliwym dopowiedzeniem w jeszcze bardziej zawodzącym tonie: przecież ja tak kocham fajerwerki. Wrzask, który rozległ się w pokoju, na którego drzwiach mieniły się pozłacane cyfry trzy, dwa, trzy, z pewnością byłby w stanie obudzić Toma tamtej sylwestrowej nocy. Bo to nie był krzyk. To był wrzask, przywodzący na myśl odgłosy, które jego adresat prędzej przypisałby zarzynanej krowie, ewentualnie człowiekowi, którego obdzierano ze skóry. Choć żadnego z tych dźwięków nigdy oczywiście nie słyszał w rzeczywistości. Ale Kenneth Gangnes oglądał dużo filmów, uwielbiał horrory i miał wyjątkowo bogatą wyobraźnię. Zerwał się z łóżka, machając zamaszyście rękoma i zrzucając z niego przy okazji ciężką kołdrę i obie poduszki, na których jeszcze dziesięć sekund temu spokojnie spoczywała jego głowa. Stanął na baczność, rozglądając się po wnętrzu hotelowego pokoju i czując, że mimowolnie zaplątuje się w leżącą na podłodze pościel. Zidentyfikowanie źródła dzikiego wrzasku zajęło mu mniej czasu niż najkrótszy skok jaki oddał w życiu. A miał on całe dwa i pół metra, Kenneth skakał wtedy na zwykłych nartach, które jego starszemu kuzynowi służyły do zjeżdżania z okolicznych górek i zakończył się połamaniem jednej z nich i wybiciem górnej jedynki z lewej strony. Pięcioletni chłopiec przez długie tygodnie przechwalał się wśród kolegów dziurą ziejącą w górnej szczęce, niczym raną wojenną, z której powinno być się dumnym, a rodzicom z całą stanowczością oświadczył, że zrezygnował z planów zostania treserem dinozaurów, które powziął po seansie Parku Jurajskiego na starej kasecie VHS i postanowił zostać nie kim innym jak skoczkiem narciarskim. Wciąż pamiętał przerażoną minę mamy i jej załamane w rozpaczy ręce. Tamten skok trwał jakieś trzy, w porywach do pięciu sekund. Zrozumienie skąd wydobył się dziki wrzask, który go obudził nie zajęło mu nawet połowy tego czasu. Zaledwie kilka metrów od niego, pod przeciwległą ścianą pokoju, oparty o obrzydliwie kiczowatą tapetę w dziwaczne prążki, z kolanami podciągniętymi pod brodę i najgłębszą rozpaczą wymalowaną na anielskiej twarzy, siedział jego najnowszy hotelowy współlokator.
- Do chuja pana, czemu się tak wydzierasz? - krzyknął Kenneth. Głośno, ale dźwięki wydobywające się z jego gardła w żaden sposób nie mogły równać się z piskliwym wrzaskiem, który minutę temu sprezentował mu kadrowy kolega.
Blondyn podniósł głowę i wbił w Kennetha spojrzenie, które temu mimowolnie skojarzyło się z kotem ze Shreka. Po plecach Gangnesa przeszedł jednak mocno odczuwalny dreszcz, gdy w oczach błękitnych niczym poranne, skąpane w promieniach słońca niebo nad Wisłą dostrzegł łzy. Miał ochotę się uszczypnąć, żeby przekonać się, że rozgrywająca się przed nim scena nie jest jedynie wytworem jego nieco zbyt bujnej wyobraźni. Ścisnął kawałek skóry na przedramieniu i syknął cicho z bólu. Na nieszczęście jego płaczący w kącie pokoju współlokator okazał się nie być jedynie częścią jakiegoś pokręconego snu. Naprawdę tam był, naprawdę siedział skulony niczym zbity pies i wpatrywał się w Kennetha łzawym wzrokiem.
- Co jest, do diabła? Niektórzy tutaj chcą się porządnie wyspać – warknął, mierząc kolegę karcącym wzrokiem. - No, co się, kurwa, dzieje?
I właśnie wtedy zrozumiał. Choć to, co zobaczył wydawało mu się jeszcze bardziej nierealne niż widok tego zuchwałego młodzieniaszka tonącego we własnych łzach. Bo w tym obrazie nędzy i rozpaczy brakowało rzeczy równie dla jego współlokatora charakterystycznej jak jego bujne, platynowe włosy i cwany uśmiech, który pozwalał mu wyrwać każdą laskę.
- Moje klapki! - Wrzasnął Daniel-Andre Tande, ścierając z policzka zabłąkaną łzę. - ZNIKNĘŁY!
I, jakby na potwierdzenie tych słów, uniósł w górę bose stopy i zamachał nimi w powietrzu.

***

Anders Fannemel, rekordzista świata w długości skoku narciarskiego, który o niebywałym locie na dwieście pięćdziesiąt jeden i pół metra wolałby zapomnieć i dzięki temu nie musieć już nigdy odpowiadać na niekończące się pytania dziennikarzy o to jak się wtedy czuł, obudził się, słysząc głośne pukanie do drzwi. Nawet gdyby ono nie wyrwało go z przyjemnego snu, w którym wylegiwał się na słonecznej plaży jednej z Wysp Kanaryjskich, niechybnie zrobiłoby to gwałtowne szarpnięcie drzwiami i wpadające do pokoju patykowate ciało, wymachujące rękoma, którego identyfikacja, z uwagi na wciąż klejące się w kącikach andersowych oczu śpiochy, zajęła mu odrobinę dłużej niż zazwyczaj.
- Co jest? - spytał, mało przytomnie, z powrotem kładąc głowę na poduszkę i pragnąc powrócić do przyjemnego snu, w którym, tuż przed pojawieniem się intruzów, jakaś uśmiechnięta blondynka podawała mu akurat drinka z palemką.
- Tragedia! - wrzasnął Tande, zrywając z Andersa kołdrę, odrzucając ją na środek pokoju i podchodząc do okna, z którego rozpościerał się widok na centrum Wisły, nawet o tak wczesnej porze obleganego przez turystów.
- Zajefajnie, ale ja jednak pójdę spać, jeśli można – wymruczał Fannemel, kierując swoje słowa raczej do poduszki, w którą wciąż wciskał lewy policzek, niż do kadrowego kolegi. Spojrzał pytająco na Kennetha, który wciąż stał w drzwiach z uniesioną pięścią, jakby na chwilę przed tym, gdy Tande wtargnął do pokoju numer trzysta dwadzieścia cztery, chciał jeszcze raz, kulturalnie zastukać do drzwi. Zrezygnowany Gangnes wzruszył jedynie ramionami, decydując się w końcu przestąpić próg i popukał się w czoło, wskazując przy tym palcem na wciąż wpatrującego się w widok za oknem Daniela. Anders pokiwał jedynie głową, choć nadal nie miał pojęcia o co tu chodzi i marzył tylko o tym, by koledzy wreszcie łaskawie wynieśli się z jego pokoju i pozwolili mu choć na chwilę wrócić na Kanary.
- Gdzie jest Velta?
Pytanie zadane podejrzliwym tonem zawisło w powietrzu, gdy Tande szybko odwrócił się na pięcie i zlustrował uważnie drugie łóżko stojące w pokoju, który znajdował się naprzeciw jego własnego. Było puste, a pościel leżała na nim prosto, zupełnie jakby ktoś dopiero je zaścielił. Chcąc uzyskać stuprocentową pewność, że kadrowy kolega jednak nie schował się pod idealnym prostokątem z kołdry, uniósł jej różek i parsknął ze zdenerwowaniem.
- Gdzie on jest? - Powtórzył dobitnie, wbijając w Andersa rozbiegane spojrzenie.
- A skąd mam wiedzieć? Nie jestem jego niańką – odparł urażony Fannemel, odwracając się w drugą stronę i dając im w ten sposób do zrozumienia, żeby sobie poszli.
- Ty mi się tu dupą nie odwracaj, Fannemel! - Krzyknął Daniel-Andre, podchodząc do zwiniętego w kłębek kolegi i uderzając go mocno w ramię. - Wstawaj, idziesz z nami!
- Niby gdzie? I po jaką cholerę?
- Moi drodzy – zaczął poważnie Tande, patrząc na kolegów – moje klapki zniknęły. Czas wszcząć śledztwo.
Fannemel, który zdążył już podnieść się do pozycji siedzącej, kątem oka zauważył, że zirytowany Kenneth chowa twarz w dłonie, prawdopodobnie zdegustowany poziomem inteligencji swojego współlokatora.
- Masz dwie minuty, ubieraj się – zapowiedział rozkazującym tonem Daniel, patrząc z politowaniem na wciąż siedzącego na łóżku Andersa. Ten rzucił tylko wzrokiem na jego bose stopy. I wiedział już, że może się pożegnać z piękną blondynką, drinkiem z palemką i piaszczystą plażą. Przynajmniej do czasu, gdy za kilkanaście godzin znowu przytknie głowę do poduszki w hotelowym pokoju. Zrezygnowany wstał z łóżka i posłusznie podreptał do łazienki, wiedząc, że Tande nie zrezygnuje. Nie, jeśli chodziło o jego klapki.
- Godzina siódma zero dziewięć, rozpoczynamy śledztwo – powiedział kilka minut później blondyn, podnosząc telefon z włączonym dyktafonem na wysokość twarzy, tak by było go dobrze słychać. Kenneth i Anders popatrzyli na siebie ze zrezygnowaniem. Oboje przypomnieli sobie słowa Velty, który zawsze powtarzał, że Tande ogląda zdecydowanie zbyt wiele seriali kryminalnych i, że kiedyś z pewnością źle się to skończy. - Zaginiony przedmiot to szare klapki w rozmiarze czterdzieści dwa i dwie trzecie. Główny podejrzany... - blondyn popatrzył uważnie na kolegów zanim grobowym głosem zakończył wypowiedź, wyłączył dyktafon i schował telefon do kieszeni.
Anders i Kenneth, jakby się wcześniej umówili, jednocześnie naciągnęli na oczy ciemne, przeciwsłoneczne okulary. Plac przed hotelem skąpany był w porannym słońcu. Daniel stał pół kroku przed nimi, ze zdeterminowanym wyrazem twarzy, gotów stłuc na kwaśne jabłko, a następnie utopić w Wiśle tego, kto odważył się wyciągnąć rękę po jego najcenniejsze buty.
Zapowiadał się długi dzień.

***

Klapki były idealne. Nie za małe i nie za duże. Nie za miękkie i nie za twarde. Niezbyt kolorowe, ale też nie monochromatycznie nudne. Nierzucające się w oczy, ale też nie banalne. Idealne zarówno na plażę, jak i spacery po mieście. Latem nadawały się do chodzenia po dworze, zimą mogły służyć jako domowe kapcie. Można było w nich pójść na trening, na rodzinnego grilla, chodzić po terenie skoczni i wyjść na zakupy. Wykonane z idealnie miękkiej gumy, gdzieś w Chinach czy innym Bangladeszu. Były po prostu perfekcyjne. Perfekcyjnie fantastyczne i fantastycznie perfekcyjne. Nie za małe i nie za duże, w rozmiarze czterdzieści dwa i dwie trzecie, wspaniale pasowały na jego kościstą, chudą stopę. Nie za miękkie i nie za twarde, czuł się w nich niemal jak na boso, ale żaden z drobnych kamyczków usłanych na jego drodze zamiast róż (był pewien, że to jakiś błąd, który prędzej czy później zostanie naprawiony i odpowiedni ludzie zaścielą jego życiowe drogi miękkimi, czerwonymi płatkami – a jeśli nie wszystkie drogi, to przynajmniej ścieżkę prowadzącą od bramy do werandy jego domu, którą jego nierozważny ojciec postanowił wysypać drobnymi, białymi kamieniami o ostrych krawędziach) nie dostawał się do środka. Niezbyt kolorowe, ale też nie monochromatycznie nudne, w idealnym odcieniu szarości, z zadziornymi jaskrawozielonymi podeszwami. Nierzucające się w oczy, ale też nie banalne, przyciągały wzrok rozchichotanych fanek i ułatwiały rozpoczęcie mało interesującej rozmowy, która z biegiem czasu mogła przerodzić się w coś więcej. W zależności od jego humoru oczywiście.
Klapki były idealne. Wiedział to już w chwili, gdy w jednym z norweskich supermarketów sieci 7-eleven, w samym centrum Oslo, po raz pierwszy włożył je na nogi. W momencie, gdy jego bose stopy zetknęły się z chłodną gumą i idealnie do niej dopasowały, wiedział, że znalazł to, czego szukał przez długie lata, od czasu, gdy jego rodzicielka wyrzuciła do śmietnika błękitne laczki, które nie nadawały się już do niczego po tym, jak dziesięcioletni Daniel-Andre zmaltretował je codziennymi wizytami na basenie i walką z norweską kostką brukową, kiedy stanowczo odmawiał zmiany obuwia nawet po opuszczeniu pływalni. Wciąż pamiętał przekonywania matki, pewnej, że niedługo znajdzie buty, które tak samo mu się spodobają. Mijały jednak lata, na twarzy Daniela pojawiały się pierwsze pryszcze, miłość do basenu zastąpiła miłość do pierwszej dziewczyny, a jego stopy urosły. Przymierzał setki par klapków, w drogich sportowych sklepach i na targowiskach, w Norwegii i w różnych europejskich krajach, zimą i latem, nigdy nie znajdując tego, czego szukał. Niemal uwierzył już w to, że człowiekowi na całe życie przypisano z góry tylko jedną idealną parę klapków i zdążył wykorzystać swój limit mając dziesięć lat i doceniając ten wyjątkowy dar, dopiero kiedy został mu odebrany rękoma jego własnej matki, nie zważającej na jego wrzaskliwe protesty. Zmienił zdanie w momencie, gdy w jednym ze stołecznych supermarketów w oczy rzuciły mu się jaskrawozielone podeszwy. A gdy stojąc na środku jednej ze sklepowych alejek, nie zważając na zdziwione spojrzenia rzucane mu ukradkiem przez innych klientów, zrzucił z nóg adidasy i białe skarpetki, a bose stopy wsunął w upatrzone kilkadziesiąt sekund wcześniej klapki, poczuł się tak, jakby świat się zatrzymał. Jakby znowu miał dziesięć lat. Nikomu by się do tego oczywiście nie przyznał, ale był przekonany, że w tamtej chwili poczuł w oczach słone łzy wzruszenia. Zupełnie zapominając o liście zakupów, którą schował w jednej z kieszeni spodni, złapał w ręce swoje adidasy, popędził do kasy w lśniących nowością, idealnie dopasowanych do jego stóp klapkach i z radością wręczył kasjerce garść banknotów.

***

Rune Velta, srebrny medalista ostatnich Mistrzostw Świata, który wciąż nie mógł do końca uwierzyć w to, co się wtedy stało i każdego dnia budząc się rano, zerkał na swój medal, leżący na szafce przy łóżku, chcąc się upewnić, że wszystko mu się jednak nie przyśniło, szedł przez zalany słońcem wiślański rynek, kierując się w stronę nowowybudowanych skoczni w centrum miasta. Był w niemal doskonałym humorze. Niemal, bo jego dobry nastrój zakłócała mała, czarna kreska na jego lewym nadgarstku. Właśnie rozmyślał nad tym, że nigdy chyba nie pojmie tego, dlaczego ludzie proszący go o autograf, uważają, że pomazanie jego chudych rąk niezmywalnym markerem to fantastyczny pomysł, gdy usłyszał, że ktoś go woła. Przypomniał sobie jak skutecznie podziałało mordercze spojrzenie, którym dziesięć minut temu potraktował dziewczynę, która ośmieliła się przejechać po jego opalonej skórze markerem i już zamierzał bezlitośnie zastosować je po raz drugi, nawet nie wysłuchując prośby o autograf, kiedy dostrzegł, że ktoś do niego podbiega i przekonał się, że wołającym go osobnikiem nie był żaden wyjątkowo wcześnie wstający fan skoków narciarskich, a jego kadrowy kolega.
- A ty co tu robisz? - spytał ostro, podświadomie czując, że jego idealny poranek spędzony w stosownym oddaleniu od reszty norweskiej drużyny właśnie dobiegł końca.
- Mamy mały problem – wyjaśnił Fannemel, odwracając się za siebie i szukając kogoś wzrokiem wśród kroczących po rynku turystów.
- Jaki znowu...
Velcie nie dane było dokończyć tego pytania, bo tuż za jego plecami rozległ się piskliwy wrzask, który zmusił go do tego, by się odwrócił i spojrzał prosto w błękitne oczy Daniela. A raczej spojrzałby w nie, gdyby młodzieniec nie wbijał wzroku w kostkę brukową u własnych stóp.
- CO TO JEST?
- Ale że co? - spytał Rune, podążając wzrokiem w tę samą stronę i nie znajdując na ziemi niczego, poza jednym niedopałkiem i kilkoma drobnymi kamykami.
- To! - Krzyknął Tande, wskazując palcem na stopy kolegi. - Myślałem... To znaczy byłem pewien, że to ty, ale...
- Czy ktoś może mi wytłumaczyć o co chodzi temu bełkoczącemu idiocie? - Velta powiódł wzrokiem po twarzach pozostałej dwójki, którzy wyglądali tak jakby mieli ochotę udusić zdezorientowanego Daniela.
- Twoje buty! - Jęknął Tande.
- Co z nimi?
- To adidasy.
- Gratuluję spostrzegawczości, bystrzaku – westchnął Rune. - Ktoś mi w końcu powie o co tu chodzi?
- Ten kretyn zgubił swoje ukochane leczki – zaczął Kenneth, nie zważając na urażoną minę Daniela, do żywego dotkniętego faktem, że kolega tak niefrasobliwie mówi o jego stracie.
- I ubzdurał sobie, że ty je wziąłeś – dodał Anders.
- Genialne – mruknął Velta, z politowaniem patrząc na blondwłosego osiemnastolatka, który wpatrywał się w niego z miną pod tytułem to przecież musiałeś być ty pomieszaną z niemym wołaniem o pomoc. Rune czuł, że z tym chłopakiem będą kłopoty dokładnie od chwili, gdy ten pierwszy raz pojawił się na treningu kadry A. Nie mogło obyć się bez problemów w przypadku człowieka, który każdym swoim pojawieniem się na skoczni wywoływał co najmniej trzy omdlenia wśród zebranych na trybunach małoletnich niewiast, a zanim w ogóle uznał, że jest gotowy się na tej skoczni pojawić, spędzał przed lustrem pół godziny, czesząc włosy i zupełnie nie zważając na rozsądne tłumaczenia kolegów, że przecież pod kaskiem i tak tego nie widać. Velta od początku czuł, że te anielskie oczęta zwiastują nieszczęście. I nieszczęście właśnie nadeszło.
- Kennetha wykluczyłem, bo przecież był ze mną w pokoju i widziałbym, gdyby coś kombinował, a Anders jeszcze spał – zaczął się tłumaczyć Tande. - Ale ciebie nie było, więc uznałem...
- Że to ja zabrałem twoje bezcenne klapki – dokończył Rune. - No jasne, bo przecież niczego mi tak nie trzeba do szczęścia, jak nogi skręconej w jakiś idiotycznych gumiakach.
- To nie są żadne gumiaki! - Oburzył się Daniel. - I nie są idiotyczne.
- Skoro tak ci zależy, to nie mogłeś zrobić z siebie idioty i zapytać w recepcji? - Spytał Velta, próbując ukrócić krzyki kolegi, które zwracały na nich coraz bardziej zaciekawione spojrzenia przechodniów. Wokół czwórki Norwegów zdążył się już utworzyć maleńki wianuszek gapiów, którzy zapewne zastanawiali się nad tym, co też oznaczają te krzyki w zupełnie niezrozumiałym języku.
- O tym nie pomyślałem – powiedział Daniel, uderzając się w czoło otwartą dłonią, tak jakby Rune właśnie uświadomił mu coś oczywistego. - Idziemy – dodał po chwili, odwracając się na pięcie i zmierzając w stronę, z której kilka minut temu przybył. - No już, na co czekacie? - zawołał, popędzając kolegów, którzy wciąż stali w miejscu.
Po chwili zastanowienia Anders i Kenneth podreptali za nim, uznając, że pozostawienie go samemu sobie może się źle skończyć.
- A ty na co czekasz? - Spytał ze złością Daniel, odwracając głowę przez ramię i dostrzegając, że Rune wciąż stoi w tym samym miejscu. - Idziesz z nami!
- A niby po co? Chyba sobie dacie radę, co? Jak trzej muszkieterowie, czy coś.
- Idziesz z nami – zawyrokował Tande i obrzucił kolegę nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem, które nawet z odległości kilku metrów podziałało wyjątkowo mocno i wywołało na plecach Velty niepokojący dreszcz. - Idziesz, bo jako jedyny w tym gronie wydajesz się myśleć – dodał po chwili Daniel, patrząc karcąco na swoich towarzyszy i zdając się zupełnie nie zważać na to, że tym stwierdzeniem wykreślił z grona rzekomo myślących również i siebie.
Zrezygnowany Rune posłał ostatnie spojrzenie w kierunku wznoszących się nad miastem skoczni, których zwiedzanie zaplanował sobie na piątkowy poranek, pożegnał się z wizją jagodowych lodów sprzedawanych pod amfiteatrem, którymi zamierzał uraczyć się w drodze powrotnej, korzystając z nieobecności, nieustannie zaglądającego w ich talerze i liczącego każdą spożywaną przez nich kalorię, trenera i posłusznie podreptał za kolegami, nie widząc najmniejszego sensu w dyskusji z pogrążonym w poszukiwawczym szale Danielem, którego jedynym celem wydawało się odnalezienie swej zguby. Lub ewentualnie tego, który nierozważnie ośmielił się ją sobie przywłaszczyć. I wrzucenie go wprost w ciemną toń Wisły.

***

Dokładnie o godzinie siódmej trzydzieści dziewięć po raz kolejny tego dnia przekroczyli próg hotelu, wbiegając do niego z prędkością, za którą Alex zapewne pochwaliłby ich na treningu, a Tande wyciągnął z kieszeni telefon, włączył dyktafon i konspiracyjnym tonem zdał relację z tego, co wydarzyło się przez pół godziny, spędzone poza Gołębiewskim.
- Johann! - Ucieszył się, dostrzegając w holu kolegę. Odetchnął z nieskrywaną ulgą, dostrzegając na jego stopach jasne adidasy.
- Co wy tu robicie? - Spytał Forfang, zdziwionym spojrzeniem wiodąc po czórce Norwegów, która utworzyła wokół niego idealny wianuszek, w otoczeniu którego poczuł się nieco niezręcznie, gdyż nigdy nie przepadał za nadmiernym kontaktem fizycznym. Zwłaszcza z czwórką spoconych facetów, wciąż dyszących jakby przebiegli półmaraton.
- Gdzie Hauer? - Skontrował Tande, nawet nie próbując odpowiadać na pytanie kolegi.
- Tu jestem – rzucił Joachim, który nagle pojawił się obok nich i znad ramienia Velty pomachał Danielowi ręką.
- Kuuurwa – zaklął blondyn, opuszczając idealnie okrągły wianuszek złożony z patykowatych młodzieńców i ze zrezygnowaniem siadając na jednym z foteli ustawionych w holu.
- A temu o co chodzi? - Spytał Forfang, tym razem wyraźnie zdeterminowany by uzyskać w końcu jakąś odpowiedź. Wbił ostre spojrzenie w Kennetha i w oczekiwaniu na jego reakcję zaczął niecierpliwie tupać lewą stopą w parkiet.
- O to, co macie na nogach, o ile się nie mylę – zaczął Gangnes.
- Kretyn zgubił gdzieś swoje laczki – dodał Velta, wzruszając ramionami.
- I podejrzewał każdego z nas, dopóki nie zobaczył, że ich nie mamy – wyjaśnił Fannemel.
- Swoją drogą, głąbie, naprawdę sądzisz, że jeśli któryś z nas by je zabrał, to obnosił by się z nimi na twoich oczach? - Gangnes posłał w kierunku Daniela pytające spojrzenie, ale ten nawet nie zareagował. Poderwał się z fotela i podszedł do uśmiechającej się zachęcająco recepcjonistki. Gdy dwie minuty później opuszczał jej stanowisko i z dogłębną rozpaczą w oczach wracał do kolegów, był przekonany, że za niefrasobliwą konstrukcję gramatyczną, jaką było wypalone w kierunku sympatycznej blondynki „did you seen my flip flops”, jego nauczycielka angielskiego z liceum bezlitośnie postawiłaby mu najgorszą ocenę. Poza tym, z tego, co pamiętał, to słówko chyba oznaczało japonki, a nie klapki. Uśmiechnięta recepcjonistka wydawała się jednak zrozumieć jego pytanie. Niestety, mimo najszczerszych chęci, nie potrafiła mu pomóc. Nigdzie nie widziała jego flip flopsów i nawet ich zdjęcie, które pokazał jej na wyświetlaczu swojego telefonu niewiele pomogło. Obiecała mieć oczy i uszy szeroko otwarte, a w międzyczasie poradziła mu jeszcze raz dobrze przeszukać pokój. Odszedł od niej załamany, czując, że rozwiązanie zagadki zaginionych laczków coraz bardziej wysuwa się mu z rąk. Skoro nie miał ich żaden z kadrowych kolegów i ich zniknięcie nie było jedynie okrutnym żartem, który chcieli mu wywinąć, oznaczało to, że mógł je mieć każdy. Wszystkie platynowe włosy stawały dęba na jego głowie na samą myśl o tym, w jak bardzo niepowołanych rękach, czy może raczej stopach, mogły znajdować się w tej chwili jego ukochane klapki.
- WIEM!
- Co znowu? - Spytał Velta, odwracając się w stronę podbiegającego do nich Daniela, którego twarz nagle rozpromieniła się tak jakby chłopak dowiedział się, że wygrał los na loterii.
- Kubacki! - Zaszczebiotał radośnie Tande.
- Gdzie? - Spytał Joachim, rozglądając się po hotelowym holu i szukając wzrokiem charakterystycznej blond czupryny.
- W dupie. Nie wiem gdzie jest, ale to na pewno on je ma.
- Co? - Dopytywał Hauer, będąc pewnym, że nie tylko on nie nadąża za tokiem rozumowania kolegi.
- Moje klapki!
Słysząc to, cała piątka pacnęła się otwartymi dłońmi w czoła, w najbardziej obrazowy sposób wyrażając swoją opinię na temat najnowszego pomysłu Daniela.
- A tu mi Małysz leci – zakpił Rune, wymownie ściągając na dół jedną powiekę.
- Weź zabierz te żółwie gały – odparł z odrazą Tande i przykładając dłoń do twarzy kolegi, spróbował odsunąć go od siebie na kilka centymetrów. - Pomyślcie tylko – kontynuuował, udając, że nie zauważył ich jednoczesnego gestu dezaprobaty. - On w zasadzie jest do mnie bardzo podobny, nie?
- Chyba na piętach – zawył Gangnes, w duchu modląc się o to, żeby ten okropny poranek jak najszybciej dobiegł końca.
- Widzieliście kiedyś jego włosy? Idealny blond, zupełnie jak u mnie – powiedział Tande, w ramach prezentacji, przeczesując własną czuprynę dłonią w geście, który zawsze wywoływał piski koczujących pod skocznią fanek. - A jego oczy? Niebieskie, tak jak moje. Więc czego brakuje?
- Tobie? - Zapytał Velta, odrywając wzrok od wiszącego na przeciwległej ścianie bohomazu, w którym od pięciu minut doszukiwał się sensu. - Może mózgu?
- Bardzo zabawne – oburzył się Tande. - Wczoraj, jak pojechaliśmy na trening do hali, Polacy tam byli. Musiał zauważyć, jak moje klapki działają na dziewczyny – zawyrokował. - Miał wszystko, włosy, oczy, fantastyczną formę. Do idealnego podrywu brakowało mu już tylko jednego.
- Czy ciebie matka upuściła na podłogę, jak byłeś mały? - Spytał Velta, przewracając oczyma.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że ty naprawdę sądzisz, że KLAPKI zwiększają twoje szanse u dziewczyn? - Zainteresował się Fannemel, przyglądając się własnym butom.
- Powiedziałbym, że jeśli już, to działają dokładnie odwrotnie – dodał Kenneth. - Te twoje durne laczki to się nadają na basen, ewentualnie na plażę. Po cholerę paradujesz w nich na okrągło?
- Jak wy nic nie rozumiecie! - Zawył Tande. - Nie chodzi tylko o podryw. Te klapki są idealne. Pod każdym względem. Przynoszą mi szczęście.
- Jakiś przykład?
- Mógłbym wymienić ich ze sto, to nieistotne. Ja je muszę odzyskać – powiedział dobitnie, odrzucając z czoła kilka blond kosmyków i wyraźnie akcentując słowo „muszę”. - Inaczej mogę się pożegnać z jutrzejszym konkursem – dodał dramatycznie.
- A co, zamierzałeś skakać w klapkach? - spytał Forfang, próbując rozładować wyjątkowo napiętą atmosferę.
- Bardzo śmieszne – mruknął Tande. - Jakbyś jeszcze nie zauważył, to zawsze chodzę w nich przed konkursem. Bo, jak już wspomniałem – powiedział, wbijając w Johanna karcące spojrzenie - przynoszą mi szczęście.
- Pierdolisz jak potłuczony – odparł Rune. - Masz te swoje, pożal się boże, laczki od miesiąca, jeszcze nawet nie miały kiedy przynieść ci szczęścia.
- Od dwóch – poprawił Tande oburzonym tonem. - I wiem, co mówię. Skoro twierdzę, że przynoszą szczęście, to przynoszą, koniec tematu. Jeśli ich nie znajdziemy, to nie startuję. Nie zniosę takiego blamażu.
Nie zważając na zirytowane spojrzenia kolegów, podreptał smętnie w stronę windy, marząc tylko o tym, by położyć się do łóżka i zamknąć oczy, a po przebudzeniu zorientować się, że wszystko było jedynie koszmarem zaserwowanym mu przez własną podświadomość.

***

- Sytuacja jest idiotyczna, to fakt, ale powinniśmy coś zrobić – zdecydował Anders, wiodąc wzrokiem po twarzach kolegów, zebranych w idealnym wianuszku i tarasujących w ten sposób dojście do wyciągu, choć tym drobiazgiem żaden z nich zdawał się nie przejmować, mimo podenerwowanych spojrzeń jakie rzucało im dwóch Koreańczyków, którzy zamierzali właśnie dostać się na górę skoczni, by oddać swój skok treningowy przed rozpoczynającą się za godzinę drużynówką.
- A co niby mamy zrobić? Pójść do supermarketu i kupić mu nowe klapki? - Zironizował Velta.
- To bez sensu, poznałby, że to inne – stwierdził rozsądnie Joachim, uśmiechając się do poirytowanych Koreańczyków.
- Nie wiem co, ale coś zrobić trzeba – zawyrokował Fannemel. - Jak ten kretyn dopadnie gdzieś Kubackiego i zacznie go przeszukiwać, to ja nie zamierzam za niego świecić oczami.
Pozostała czwórka pokiwała w zadumie głowami, wyobrażając sobie tę groteskową scenę. Wszyscy byli przekonani o tym, że Tande, opętany chęcią odnalezienia swej zguby, gotów jest wtargnąć do kwatery polskich skoczków i zacząć grzebać w ich rzeczach. Ewentualnie podbić oko Kubackiemu, gdy zobaczy go w pobliżu, nieważne, obutego w klapki czy nie.
- To co zrobimy? - spytał Forfang, nie widząc, żadnego wyjścia z tej patowej sytuacji.
- To akurat proste – powiedział Gangnes. - Musimy znaleźć te przeklęte klapki, zanim Tande popadnie w obłęd.

***

Joachim Hauer, znany w szerokim świecie (a przynajmniej w szerokim kręgu swoich znajomych) z iście sokolego wzroku, którym lubił przechwalać się w każdej możliwej sytuacji, potrzebował zaledwie trzydziestu sekund, by w panującym pod skocznią chaosie wypatrzeć trenera norweskiej reprezentacji.
- Tam jest! - Zaanonsował, wskazując palcem w kierunku, w którym reszta chłopaków dostrzegała jedynie kłębiący się tłum. Choć do konkursu pozostawała ponad godzina, pod barierkami zaczynało się roić od kibiców, a w przejściach przeznaczonych tylko dla osób do tego uprawnionych od wolontariuszy, trenerów i członków poszczególnych sztabów, którzy biegali w tę i z powrotem, przywodząc na myśl wściekłe osy kłębiące się w gnieździe.
- Gdzie? - spytał Velta, wspinając się na palce i opierając prawą rękę na ramieniu Fannemela, który nawet nie łudził się, że zdoła wyciągnąć szyję na tyle, by wśród morza głów coś dostrzec.
- Tam, za tymi barierkami, siedzi sobie na leżaczku, jak gdyby nigdy nic, tylko piwka mu brakuje.
- No jasne, on się relaksuje, a my jak zwykle musimy gasić pożar – mruknął pod nosem Gangnes i nie czekając na kolegów zaczął iść w kierunku, który wcześniej wskazał Joachim. Gdy przecisnął się wreszcie do tego miejsca zauważył, że Stoeckl rzeczywiście najzwyczajniej w świecie rozwalił się na składanym leżaczku i nic sobie nie robił z kręcących się dookoła ludzi.
- Eeee, trenerze? - Zagaił Kenneth, odwracając głowę, by sprawdzić czy reszta poczłapała za nim. Nigdzie ich jednak nie dostrzegł, uznał więc, że zadanie w całości spoczywa na jego barkach. Ciążyło mu ono bardziej niż plecak, w którym podczas zawodów zmuszony był nosić cały swój sprzęt.
- No? - Mruknął Stoeckl, zaszczycając go krótkim spojrzeniem spod uniesionych na chwilę do góry przeciwsłonecznych okularów.
- Tak się zastanawiam... czy wspominałem już jak dobrze ci w nowej fryzurze? - wypalił, czując, że właśnie zaczyna kopać sobie grób.
- Czego chcesz? - warknął trener, mimowolnym ruchem ręki przygładzając włosy. - Odpierdol się od mojego balejażu.
- Jest świetny, naprawdę – skłamał gładko Kenneth, próbując nie patrzeć na blond kosmyki na głowie trenera, które w całej kadrze wywoływały odruchy wymiotne.
- Spytam po raz ostatni, Gangnes. Czego, do kurwy nędzy, chcesz? Czy ty przypadkiem nie powinieneś zacząć się rozgrzewać?
- Za pięć minut zacznę! - Obiecał szybko skoczek. - Chciałem tylko o coś zapytać.
- To pytaj, Kenneth. Pytaj i zjeżdżaj mi sprzed oczu.
- Ma trener jeszcze te swoje klapki? Takie szare, jeśli dobrze pamiętam.
- Te, w których biegam pod prysznic? - Spytał nieprzytomnie Stoeckl, zajęty akurat podziwianiem kilku kibicek w kusych sukienkach. - Gdzieś mam. A po cholerę ci one?
Ale Kenneth już nie odpowiedział. Pobiegł do kolegów i szybko streścił im tę rozmowę, po czym, zgodnie ze złożoną przed chwilą obietnicą, bo wszak słowo dane trenerowi to świętość, zarzucił nogę na jedną z metalowych barierek i zaczął się rozciągać.

***

Nigdy nie był przesądny. Nie wierzył w fatum i czarne koty, którymi już od wczesnego dzieciństwa lubiła go straszyć zabobonna matka. Nie rozumiał fenomenu horoskopów. Wyśmiewał ludzi, którzy zostawiali grubą kasę u wróżek, w zamian otrzymując przepowiednie mgliste niczym niebo nad Oslo w najbardziej paskudne jesienne dni. Nie wierzył w talizmany przynoszące szczęście. I miał już powyżej dziurek Daniela i jego klapków, o rzekomej magicznej mocy, które sprawiały, że wszystkie laski się w nim kochały, wszystkie skoki mu wychodziły, a w hotelowych bufetach zawsze dostawał na obiad najlepszego kotleta. Nie mógł już słuchać tych dyrdymałów i w zasadzie chyba to właśnie popchnęło go do czynu, który raz na zawsze miał zmienić jego zasadnicze przekonania w kwestii posiadania w życiu szczęścia i jego braku.
Kiedy w czwartkowy wieczór jako ostatni wychodził z sali, na której do późna trenowali i opracowywali strategię na konkurs drużynowy, przed zgaszeniem światła rozejrzał się po wnętrzu, chcąc sprawdzić czy wszyscy na pewno wszystko zabrali, co w przypadku bandy idiotów, którą górnolotnie nazywano narodową kadrą skoczków narciarskich graniczyło z cudem, jego wzrok przykuła para butów ustawiona idealnie na końcowej linii boiska i zapomniana przez właściciela. W pierwszym odruchu chciał je zgarnąć do torby i odnieść Danielowi zaraz po kolacji, ucieszony wizją tego jak młodzieniec będzie się przed nim rozpływał w podziękowaniach, bo to przecież jego ukochane klapki. Jego szczęśliwe klapki. Dokładnie w chwili, gdy o tym pomyślał, zmienił zdanie i zamiast do torby ze sprzętem wrzucił je do własnego plecaka, a czterdzieści minut później wsunął na nogi i niepostrzeżenie wyszedł z hotelu, chcąc się przekonać ile rzekomego szczęścia te, najbardziej niewygodne klapki jakie kiedykolwiek miał na nogach, przyniosą jemu.

***

- Mamy!
- Co?
- Twoje klapki – zawołał rozradowany Johann, ściskając w dłoniach gumowe laczki, które dziesięć minut temu jakimś cudem udało im się zwinąć z pokoju Stoeckla.
- Chłopaki! - Krzyknął uradowany Daniel-Andre, patrząc na całą piątkę kadrowych kolegów, która wtoczyła się do pokoju numer trzysta dwadzieścia trzy. - Nie trzeba! Moje już się znalazły!
I, jakby na potwierdzenie tych słów, uniósł w górę lewą stopę i zamachał nią w powietrzu. Szary klapek z jaskrawozieloną podeszwą nie pozostawiał żadnych złudzeń w kwestii swej autentyczności.
- Ale jak to? - spytał zdezorientowany Fannemel, rzucając smętne spojrzenie na buty, które wciąż ściskał Forfang. Dostanie się do pokoju trenera przypłacili obietnicą miesięcznego powstrzymania się od pizzy, złożoną Magnusowi, kiedy wydębiali od niego klucz do kwatery, którą dzielił ze Stoecklem, dwoma siniakami na ramionach Velty i jednym na nodze Hauera, powstałymi gdy wszyscy wcisnęli się w zdecydowanie niedostosowaną do ich rozmiarów wnękę na końcu korytarza, gdy pięć metrów przed nimi wyrosła sylwetka Alexa zmierzającego wprost na nich, no i, co najważniejsze, śmierdzącymi klapkami, które Johann wciąż ściskał niczym drogocenny skarb, a które teraz musieli odstawić na miejsce. W nienaruszonym stanie.
- Nie mam pojęcia – powiedział Tande, ale własna nieświadomość najwyraźniej nie stanowiła dla niego większego problemu, bo uśmiechał się szeroko. - Byłem tak załamany, że nie poszedłem na kolację, a gdy wszedłem do pokoju przypomniało mi się, co powiedziała ta laska z recepcji. Zacząłem więc jeszcze raz szukać, bez większych nadziei, bo przecież rano sprawdziłem każdy kąt, aż tu nagle zaglądam pod łóżko, a tam – znowu zamajtał w powietrzu lewą nogą, na tyle zamaszyście, że drogocenny klapek niemal się z niej zsunął. - Cały czas były pod łóżkiem! Niewiarygodne! A ja już chciałem iść topić się w Wiśle z rozpaczy!
Roześmiał się wesoło, nie patrząc na kolegów, na których twarzach malowało się bardzo wyraźne pragnienie. Cała piątka planowała właśnie jak to jego najskuteczniej utopić w najdłuższej polskiej rzece.

***

Nigdy nie był przesądny. Chciał raczej spłatać młodemu wredny dowcip i w końcu odpłacić się za to jak trzy miesiące temu połowa tych bufonów z kadry, z Danielem na czele, a jakże, storpedowała jego randkę. Gdy o tym pomyślał wciąż czuł na twarzy powiew gorąca i mógłby przysiąc, że na samo wspomnienie chwili, w której Tande podbiegł do niego z cwaniackim uśmiechem, uwiesił mu się na szyi i na całe gardło wykrzyknął „TATO”, na jego policzkach wykwitają okropne rumieńce wstydu. W uszach nadal brzmiał mu wyraźnie głupkowaty śmiech reszty chłopaków, chowających się za murem aż do chwili, w której jego partnerka śpiesznie się z nim pożegnała, patrząc podejrzliwie na Daniela i bąkając niewyraźnie coś o tym, że zadzwoni. Nie zadzwoniła. A on doskonale wiedział dlaczego. Przez miesiąc znęcał się nad tymi bezmózgami, których miał trenować, każąc im biegać tyle, że każdego dnia wypluwali płuca, ale poczucie dopełnienia się słodkiej zemsty zapewniło mu dopiero podprowadzenie ukochanych klapek naczelnego pajaca kadry. Wsuwając je na nogi czuł dziką satysfakcję. Chciał tylko spłatać mu figla, sprawdzić, żeby go zabolało, ponapawać się przez jakiś czas widokiem łez, które błyszczały w danielowych oczach za każdym razem, gdy przypomniał sobie o swojej zgubie. Ale skoro już je miał, te osławione, przynoszące szczęście klapki, to dlaczego nie miałby ich wypróbować?
Nigdy nie wierzył w talizmany. Ale tego wieczora zdobył numer najładniejszej recepcjonistki z Gołębiewskiego, która przez ostatnie dwa dni uparcie unikała jego wzroku, znalazł na ulicy jakiś papierek, który po bliższych oględzinach okazał się polskim banknotem o najwyższym nominale, a przechodząc przez rynek, w człapiących na nogach, niewygodnych klapkach, zatrzymał się w miejscu, które przyciągało wzrok już z daleka, a które do tej pory omijał szerokim łukiem. Odczekał swoje w zadziwiająco długiej kolejce, co każdego innego dnia doprowadziłaby go do szewskiej pasji i płynnym angielskim poprosił o kupon na dzisiejsze losowanie. Wyciągnął garść drobnych w stronę chłopaka, który życząc szczęścia, podał mu biało-różowy papierek z napisem „Lotto”.
Nie wierzył w szczęście. Zawsze był przekonany, że na wszystko w życiu trzeba sobie ciężko zapracować i żadna łuska ze świątecznego karpia schowana w portfelu w niczym człowiekowi nie pomoże. Wchodząc do pokoju trzysta dwadzieścia trzy pod pretekstem sprawdzenia po raz ostatni kombinezonu Kennetha przed jutrzejszym konkursem, zaczął wątpić we własne przekonania. Niepostrzeżenie wsunął pod łóżko Daniela parę szarych klapek o jasnozielonych podeszwach i na palcach wyszedł z pokoju.
Nigdy nie był przesądny. Ale fakt był faktem, Magnus Brevig nigdy wcześniej w swoim życiu niczego nie wygrał. A teraz w jego kieszeni spoczywało dwieście złotych znalezione na najbardziej uczęszczanym wiślańskim deptaku, gdzie podnieść mógł je każdy inny. W jego telefonie zapisany był numer ślicznej recepcjonistki o pięknym uśmiechu i trudnym do zapamiętania imieniu. A w portfelu spoczywał bezpiecznie kupon na jutrzejsze losowanie. Szczęśliwy kupon z czterema trafionymi numerami wartymi tego dnia sto sześćdziesiąt osiem złotych i trzydzieści groszy. Ale o tym Magnus miał się nigdy nie dowiedzieć. Dwa dni później, już w swoim norweskim mieszkaniu i wygodnych kapciach na nogach, robiąc porządki w walizce, wyrzucił niesprawdzony kupon do kosza. A potem wyszedł na balkon i zadzwonił do Elżbiety.


*********************************************

Wszystko to, co powyżej jest oczywiście fikcją. Nie mam zielonego pojęcia o rzeczywistych losach klapków Tandeły w Wiśle, choć jestem niemal stuprocentowo pewna, że nie opuściły go nawet na krok (no pun intended), a moja mama zarzeka się, że hasał w nich nawet w niedzielę rano, gdy spotkałyśmy norweską bandę na rynku. Nie wiem, byłam zbyt zajęta hiperwentylacją i próbą wyduszenia z siebie dwóch słów w kierunku Gangnesa, na sławne klapki nie zdążyłam nawet zwrócić uwagi, ale nie mam żadnego powodu, żeby jej nie wierzyć, zwłaszcza że momentami okazywała się dużo bardziej spostrzegawcza niż ja. Choćby w tamtą niedzielę, kiedy wypatrzyła bandę norek długo przede mną. Ja pewnie nie zobaczyłabym ich nawet gdybym na nich wlazła, bo przechodziłyśmy dosłownie metr od nich, a ja nie ogarnęłam, ale to już insza inszość. Wracając do rzeczy – w moich ambitnych zamierzeniach miało być śmiesznie, wyszło chujowo i żałośnie, ale co miałam zabawy i śmiechu przy pisaniu tego, to moje. Od pewnego momentu zapał zupełnie ze mnie uleciał, bo wyczaiłam na jakimś zdjęciu, że Forfang ma dokładnie takie same klapki. Mój światopogląd runął, gdy okazało się, że laczki Tande/go (nie mam zielonego pojęcia jak to się odmienia i jestem na siebie zła, bo to tylko dwa miesiące bez uczelni i mojej ulubionej Helgi wbijającej mi te zasady do głowy, a ja już nic nie pamiętam) wcale nie są tak wyjątkowe, jak mi się wydawało. Końcówka zatem pisana nieco na siłę, co zapewne można odczuć, ale cóż, chciałam to skończyć i mam nadzieję, że jednak nie wyszło tak źle. Sponsorowane przez Macarenę i inne wiślańskie hity. W zasadzie miałam tego nigdzie nie wrzucać, ale uznałam, że zrobię sobie prezent na urodziny. Bardzo specyficzny, ale co tam. Btw, tytuł jest bezczelnym nawiązaniem do mistrza Murakamiego, ktoś zauważył? <3
A w adresie bloga mamy "secrets", bo nie wykluczam, że podobnych bzdur może mi wpaść do głowy więcej i to nie będzie ostatnia z "tajemnic Gołębia". A jeśli będzie to trudno, fajnie było to napisać. Blog sobie zostanie, tak w razie czego. Wiem, że to zjebałam, ale nie krzyczcie na mnie za bardzo, okej? Buziaki <3

3 komentarze:

  1. Kompletnie nie zgadzam się z Twoją opinią, bo to może nie było aż tak bardzo śmieszne (choć może to przez mój zjebany humor) to genialnie skonstruowane i napisane! Do samego końca nie domyśliłam się, że to właśnie Brevig zakosił tandełowe laczusie, o który zdołałam dużo usłyszeć na twitterze i przez te wszystkie akcje i beki, a przede wszystkim przez pewnego pana ogromnie żałuje, że się tam nie pojawiłam.
    Tande wyszedł tutaj na takiego serio ześwirowanego, dziecinnego gościa. Na szczęście ma tych swoich kumpli, którzy uratowali go przed odsiadką w polskim areszcie śledczym po pobiciu Kubackiego. I to też tutaj było bardzo fajne - taka dozgonna przyjaźń, zaufanie i zgoda w norweskiej kadrze - bez względu na ich dziwne przypadki odchyłów psychicznych. Zawsze mogą liczyć na pomoc i ratunek.
    No więc nie marudź, bo to było naprawdę fajne, choć może nie do końca takie w twoim zamyśle komediowe i mam nadzieję, że Gołębiewski ma jeszcze jakieś tajemnice ;)

    http://zalegly-kurz.blogspot.com/
    http://platki-sniegu.blogspot.com/
    http://goodbye--to--yesterday.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlaczego ja tego wcześniej nie widziałam?! Matko Boska Laczkowa, przecież Tande i jego La Tandeły to jeden z tych punktów, który robił nam cały wiślański wyjazd na Letnią! Tu Tande z laczkami pod skocznią, tu w hotelu, tu na deptaku... O rany, wszędzie te jego laczki były! Już nie wspomnę o fakcie, że z Wisły wywiozłam więcej zdjęć stóp Daniela, niż samego jego, no ale... Spaczenie na zawsze.
    Anyway, osmarkałam się ze śmiechu, serwując sobie tę lekturę w piździernikowy wieczór, gdy leżę pod grubym kocem w dresie, a Wisła i wszystko to, co działo się w Gołębiu i poza nim jest już tylko pięknym, ciepłym wspomnieniem lata.
    Banda Norwegów oczywiście wyszła Ci nieziemska, masz do nich rękę, trzeba Ci przyznać. Runiak wygrywa całość, choć przy tekście, że jest jedynym myślącym, musiałam zrobić sobie przerwę na wyobrażenie sobie myślącego Velty. Nope, to se nie da. Ale hejcik miał równy. <3 I Alex! Cudowny Alex i jego balejaż, tudzież ombre, z którego miałam mega ubaw. C-u-d-o.
    Gołębiewski ma wieeeeeele tajemnic, oj wiele. Można by o nich pisać i pisać, tak więc masz moje błogosławieństwo. Wiesz, coś o próbującym (bo na pewno nie tańczącym) macarenę Hayboecku, albo o Eisenbichlerze podrywaczu... trochę tego było!
    Nie zjebałaś, więc nie będę krzyczeć. Jedynie jeszcze kilka razy głośno się zaśmieję, okej? No. Ściskańsko. <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć, cześć, cześć!

    Dotarłam i ja. Jak zwykle okrężną drogą i długo po czasie, ale widzę, że nie tylko ja jedna.
    Dotarłam, przeczytałam i stwierdzam, że to jest świetny tekst! Już dawno nie przeczytałam czegoś równie fajnie napisanego. Strasznie mi się podoba Twoje poczucie humoru (bo chyba mam podobne) i cała ta... konwencja tego opowiadanka. Nie jestem jakąś wielką fanką Norwegów, szczerze mówiąc ledwo ich rozróżniam (tak, tak zatrzymałam się chyba na etapie Bardala :)), ale to nie było ważne w odbiorze.

    Podoba mi się sposób narracji, te wszystkie dygresje (choć jakby się uprzeć to można by znaleźć parę fragmentów do poprawki, ale to chyba nieuniknione przy takich skomplikowanych konstrukcjach, jeśli nie jest się Sienkiewiczem) i całościowo sposób opowiadania. O humorze już wspomniałam. Podobają mi się ci wszyscy bohaterowie, których opisujesz z wielkim dystansem i tak... w krzywym zwierciadle. Tak! To zdecydowanie mój typ humoru.

    Jeszcze nie mogę nie wspomnieć o Kubackim :)) Przyznam się, że gdy został posądzony to strasznie się ucieszyłam, bo miałam cichą nadzieję, że pojawi się osobiście ;) Nie doczekałam się, ale i tak uśmiałam się przy fragmencie o nim.

    Takie opowiadania "owoce wyjazdów skocznych" mają swój wielki urok. Oczywiście najwięcej radości sprawiają tym, którzy byli i... wiedzą. Bo rozumieją :) Ale napisałaś to tak, że dla człowieka z boku też to jest zrozumiałe, atrakcyjne i co najważniejsze - zabawne :) Bo ja w prawdzie byłam w Wiśle, ale - zajęta wypatrywaniem innego blondynasa - klapków Tandego nie zauważyłam.

    P. S. Dzięki Tobie już nigdy nie spojrzę na Tandego normalnie :) Dzięki xD

    OdpowiedzUsuń