poniedziałek, 26 grudnia 2016

blue christmas

                                 i'll have a blue christmas without you
                                     i'll be so blue thinking about you

Mokry śnieg kleił się do niewysokich obcasów jej krótkich, ciemnobrązowych kozaczków, sprawiając, że chwiała się średnio co trzy kroki i z coraz większym trudem wygrywała nierówną walkę z grawitacją. Cienkie rączki papierowych toreb, które z każdym pokonanym metrem w niewytłumaczalny sposób stawały się znacznie cięższe, mimo grubych, kolorowych rękawiczek uparcie wbijały się w jej dłonie, a gdy odstawiła je na chwilę na chodnik, by rozmasować podrażnioną skórę, jedna z nich nieopatrznie znalazła się na szczycie maleńkiej zaspy i natychmiast nasiąknęła mokrym śniegiem, roztapiającym się przy plusowej temperaturze, które panowała w mieście od kilku godzin, mimo braku słońca, niemogącego przebić się przez ciemne chmury, wiszące ciężko nad Londynem. Ostry wiatr, który najwidoczniej nie potrafił się zdecydować na to, w którą stronę powinien pędzić, raz po raz zrywał z jej głowy kaptur otoczony miękkim futerkiem, a jej oczy atakowały wpadające w nie zagubione płatki śniegu i krople deszczu, od czasu do czasu na przemian spadające z nieba. 
Mijała kolejne sklepy, zamykające już swoje podwoje, żegnające spóźnialskich klientów, którzy w przedświątecznej gorączce zapomnieli o kilku prezentach i kupowali je teraz, na ostatnią chwilę, licząc na to, że dzieciaki zadowolą się maskotką z dyskontu, tandetną, nieoryginalną figurką Hana Solo, o tej porze sprzedawaną już niemal za bezcen albo księgą baśni braci Grimm z zapomnianej półki w Tesco, która straszyła ilustracjami znacznie bardziej przerażającymi, niż złagodzona przez wydawców treść opowieści. Z niepokojem pomyślała o własnej książce, schowanej w jednej z ciężkich toreb, pięknym wydaniu Tajemniczego ogrodu, które jutro miało trafić w ręce rumianej ośmiolatki i zachwycić ją od pierwszej strony. Przystanęła w miejscu, zastanawiając się nad tym, w której z toreb znajduje się oprawiony w twardą okładkę tom i manewrując nieporadnie rękoma zaczęła przeglądać zawartość tej, która wcześniej przeszła starcie z topniejącym śniegiem. Odetchnęła z ulgą, dochodząc do wniosku, że książka w żaden sposób nie ucierpiała i ruszyła dalej, ostrożnie stawiając krok za krokiem, z całych sił próbując uchronić się przed efektownym zderzeniem z chodnikiem, które, jak czuła, zbliżało się nieubłaganie, podczas gdy podeszwy jej delikatnych butów, zupełnie nieodpowiednich na tę pogodę, coraz bardziej ślizgały się na mokrej, zdradliwej kostce brukowej.
Na chwilę bezgłośnego tryumfu pozwoliła sobie dopiero, gdy stanęła obok wielkiej, mieniącej się migotliwym światłem świątecznych lampek, choince, ustawionej przy wejściu na dworzec King’s Cross. Zerknęła w górę, próbując dostrzec coś na zegarze wiszącym na szczycie budynku, ale zdążyła go już zasłonić zasnuwająca całe miasto popołudniowa mgła. Ścisnęła mocniej rączki papierowych toreb i wpadła na dworzec wraz z grupą turystów z Japonii, których głośny śmiech zagłuszył na moment wszelkie jej obawy. Wyminęła ich, zataczając szeroki łuk, kiedy zbili się w ciasną gromadę na środku przejścia i zaczęli się nad czymś naradzać. Przemknęła chyłkiem obok chłopaka, który stał pod jedną ze ścian, z gitarą w rękach. Wygrywał na niej znane akordy świątecznych piosenek, które wpadały jednym uchem, a wypadały drugim.
Przemaszerowała przez dworzec dziarskim krokiem, udając się w kierunku dobrze sobie znanego peronu, na którym od lat wsiadała w pociąg pospieszny do Sheffield, by wrócić na kilka dni do rodzinnego domu z wygnania, jak mawiał jej dziadek. Uśmiechnęła się do wspomnień, unosząc głowę, by spojrzeć na elektryczną tablicę odjazdów. 
- Kurwa.
17.05. Sheffield. Kurs odwołany. 
17.44. Sheffield. Kurs odwołany. 
18.03. Sheffield. Kurs odwołany. 
- To jakiś żart. 
- Obawiam się, że nie. 
Odwróciła głowę, o mało nie skręcając przy tym karku. Jeden z pracowników dworca opróżniał akurat śmietnik stojący dwa metry od niej. Pokiwał z przejęciem głową, jakby wiedział coś, o czym ona nie miała pojęcia i odwrócił się do niej plecami. 
- Niech pan zaczeka! – zawołała, odstawiając pakunki na ławkę. Zdjęła z ramienia torebkę i zaczęła przerzucać znajdujące się w niej przedmioty, próbując znaleźć telefon.
 - Panienka to zabierze, dzisiaj nic już nie przyjedzie. 
- Jak to nie? – spytała tonem, o którym natychmiast orzekła, że był zdecydowanie zbyt ostry.
- Śnieżyca koło Peterborough – odparł beztrosko mężczyzna, zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że właśnie rujnuje wszystkie jej plany. – Na razie nic tamtędy nie przejedzie. – Odszedł niespiesznie, pchając przed sobą wózek ze środkami czystości, zostawiając ją samą wśród świszczącego na peronie wiatru. – Wesołych świąt! – zawołał jeszcze, odwracając się przez ramię i zerkając na nią z dziwnym, smutnym uśmiechem, zanim na dobre zniknął za ciężkimi drzwiami prowadzącymi z powrotem na dworzec. 
Merry fucking Christmas.
Jakby jeszcze nie były wystarczająco beznadziejne. Ze złością złapała swoje torby, wyrywając przy tym jedną z rączek przy tej, która wcześniej zmoczyła się w starciu z zaspą. Wspaniale. Uprzejma bileterka w jedynej działającej w wigilijny wieczór kasie zwróciła jej pieniądze za bilet, przepraszając za wszelkie niedogodności.
- To nie pani wina.
Kobieta uśmiechnęła się lekko, słysząc te słowa, a uśmiech momentalnie odjął jej lat. Miała zmęczoną, zatroskaną twarz. Powinna być w domu, spędzać święta z rodziną, a nie siedzieć na dworcu i znosić krzyki pasażerów, wykłócających się o grzęznące w zaspach pociągi. 
Wpychając portfel do torebki, spojrzała na tablicę informacyjną. Próbowała wymyślić jakiś sensowny plan podróży, który pozwoliłby jej na dotarcie do domu przed północą, ale żadna z tras przesiadkowych nie napawała jej nadzieją. Prawdopodobieństwo zagubienia się w trakcie którejś z nich i spędzenia wigilijnej nocy na jakimś pustym dworcu, gdzieś na wygwizdowie, było zbyt duże, więc z miejsca odrzuciła ten pomysł. Zrezygnowana usiadła na jednej z pustych ławek, o metalowych rączkach i okuciach, nie bardzo pasujących do nowoczesnego wystroju dworca, z ledowym oświetleniem w każdym rogu, automatami z kawą i ruchomymi schodami. Mimo to zawsze jej się podobały. Przypominały jej czasy dzieciństwa, gdy przyjeżdżała z mamą do Londynu na wielkie zakupy, czasy sprzed remontu dworca, sprzed tryumfu nowoczesnych technologii. Czasy, gdy była szczęśliwa, jej największym zmartwieniem było to, czy wydębi od mamy kilka funtów na nową książkę, świat nie kpił z niej na każdym kroku i zawsze miała dokąd wrócić. Czasy, które dawno minęły. 
Uniosła głowę, słysząc słowa znajomej piosenki. Chłopak z gitarą wciąż tu był. Grał świąteczne przeboje dla tłumu, który nawet go nie zauważał. Śpiewał o tym, że będzie miał smutne święta, a ona kiwała głową w powolny takt gitarowych akordów, wyginając plecy i opierając głowę o twarde deski oparcia ławki, wpatrując się w tysiące lampek zwisających z sufitu. Odbijały kolory dworca, lśniąc niczym płynne złoto, a ona zastanawiała się nad tym, kto je tam umieścił, jak wysoką musiał mieć drabinę i dlaczego chłopak z gitarą będzie miał smutne święta. Jego głos brzmiał w jej uszach, opowiadając o czerwonych dekoracjach na choince, płatkach śniegu lecących z nieba i czyichś białych świętach. Pomyślała o tym, co dzieje się teraz w jej domu. Oczyma wyobraźni widziała dziadka, stojącego na werandzie, z dwójką wnuków, niecierpliwie czekających na pierwszą gwiazdkę. Tak samo jak wiele lat temu robił to z nią. Wyobrażała sobie swojego brata, zapewne w nudnej, niebieskiej koszuli, skoro nie dowiozła na czas okropnych świątecznych swetrów, którymi lubiła obdarowywać członków rodziny i zmuszać ich do tego, by nosili je przynajmniej w Wigilię. Widziała, jak krząta się po kuchni, pilnując wyrastającego w piekarniku ciasta i protestuje gwałtownie, gdy jego żona próbuje ukradkiem posmakować którejś z sałatek. Myślała o Napoleonie, piętnastoletnim labradorze, który był równoprawnym członkiem rodziny i teraz pewnie wylegiwał się pod choinką. Czuła łzy zbierające się pod półprzymkniętymi powiekami i ostatkiem sił walczyła o to, by nie wydostały się na zewnątrz. Chłopak z gitarą wcale nie pomagał,  uparcie zapewniając ją, że jego święta też będą smutne.  
Otworzyła oczy i z radością pozwoliła, by pochłonął ją świat skrzących, szklanych diamentów, przyprawiający o zawroty głowy. 
- Idź do domu.
Oderwała plecy od oparcia ławki z takim impetem, że o mało z niej nie spadła. Siedział obok, zostawiając między nimi bezpieczny odstęp, typowy dla obcych sobie ludzi, dzielących małą przestrzeń. Pakował gitarę do futerału, wygrzebując z niego ostatnie monety; jedyne ślady świadczące o tym, że ktoś rzeczywiście zwrócił uwagę na jego występ.
- Chciałabym – mruknęła, miętosząc niepewnie w dłoniach rękawiczki. Nie była specjalną fanką rozmów z ludźmi spotkanymi na ulicy. – Odwołali pociągi. 
- A to klops – przyznał, patrząc na nią ze współczuciem. Odwróciła wzrok, czując, że na policzki wpełzają jej rumieńce. Nie była specjalną fanką rozmów z ludźmi, kropka. – Zwłaszcza dla tych, którzy czekają na te prezenty – dodał, wskazując podbródkiem na dwie torby, które leżały u jej stóp. 
- Będą musieli jakoś to przeżyć – odparła, korzystając z okazji, że zamiast patrzeć mu w oczy może bezkarnie powieść wzrokiem za jego spojrzeniem i skupić się na wystających z pakunków kolorowych wstążkach. – Przynajmniej są razem. – Pożałowała ostatnich słów dokładnie w chwili, gdy wydobyły się z jej ust. Tego tylko jej brakowało, jeszcze moment, a zacznie się zwierzać kompletnie obcemu kolesiowi.
- Masz ochotę na kawę? 
Uśmiechnęła się lekko, sięgając po fioletowy papierowy kubek, który zdążyła opróżnić dwadzieścia minut temu i pokazała mu go, w duchu licząc na to, że zrozumie aluzję i się odczepi. 
- Nie mam na myśli tego świństwa z automatu. Prawdziwą kawę – dodał, widząc, że uniosła brwi ze zdziwieniem. Pokręciła głową, ale on nie zamierzał dać za wygraną. Wstał, zarzucił sobie gitarę na plecy i podniósł jedną z jej toreb. – Daj spokój, chyba nie zamierzasz spędzić Wigilii na dworcu. 
- Co sprawia, że myślisz, że wolę spędzić ją z tobą?
- To tylko kawa. Dwie przecznice stąd. Pół godziny. Potem możesz sobie spędzać święta według własnego uznania. 
Patrzył na nią wyczekująco, uśmiechając się lekko, a ona rozważała w myślach swoje opcje. Oczywiście, że nie zamierzała spędzić świąt na dworcu. Nie miała jak wrócić do domu, a internat, w którym mieszkała, zamknięto na całą przerwę świąteczną, chcąc wykorzystać ten czas na niecierpiący zwłoki remont, za co jeszcze dwie godziny temu była dyrekcji szczerze wdzięczna, choć teraz oddałaby wiele za możliwość zamknięcia się w zjadanych przez grzyb czterech ścianach, które od trzech lat były jej nowym domem. Zmierzyła chłopaka uważnym spojrzeniem. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się seryjnym mordercą, ale kto go tam wie. To tylko kawa. Dwie przecznice stąd. Pół godziny. Ścisnęła mocniej klucze, które zawsze nosiła w kieszeni kurtki. W razie czego mogły się sprawdzić jako improwizowany kastet. Uciekłaby, przynajmniej kawałek, dopóki nie wywinęłaby spektakularnego orła na zdradzieckich obcasach. Ktoś by to zauważył, pomógł jej, uratował. Chyba nie zamierzasz spędzić Wigilii na dworcu. Sięgnęła po drugą torbę, bez żadnych wyrzutów sumienia pozwalając mu nieść tę cięższą. Ściskane w kieszeni klucze kontrastowały chłodem z jej rozgrzaną dłonią, dając jej namiastkę marnego, naiwnego poczucia bezpieczeństwa.
- Prowadź.
W odpowiedzi jedynie się uśmiechnął. Czuła, że gdyby sytuacja była inna, gdyby nie była wściekła na pociągi, które nie przyjeżdżają i śnieg, który sypie z nieba, gdyby nie przytłaczała jej wizja samotnych świąt, sto siedemdziesiąt mil od rodzinnego domu i perspektywa spędzenia nocy na dworcu, gdyby nie to, pewnie mogłaby się w tym uśmiechu zakochać. Dziś była na to zbyt zmęczona. 
- To dokąd miałaś jechać? – spytał, gdy siedzieli nad parującymi filiżankami z kawą, w maleńkiej knajpce, tak jak zapewniał, dokładnie dwie przecznice od dworca. 
- Sheffield – odpowiedziała zgodnie z prawdą, dmuchając zawzięcie na ciemną ciecz o aromatycznym zapachu, do której z premedytacją wrzuciła trzy kostki cukru. Wal się, wszechświecie.
- James – przedstawił się, wyciągając nad dzielącym ich stołem rękę w jej stronę.
- Summer – odparła po chwili, pokonując początkowe wahanie i ściskając jego dłoń. Zaskoczył ją chłód jego skóry, co pewnie musiało się odmalować na jej twarzy, bo natychmiast cofnął rękę i uśmiechnął się przepraszająco. – Powinieneś nosić rękawiczki.
- Słabe krążenie – mruknął wymijająco, wzruszając ramionami i skupiając się na swojej kawie. – Lubisz zimę?
- Nie dzisiaj. Dlaczego?
- Twoje imię. Zastanawiałem się, czy to jakaś ironia. Rodzice dają ci tak na imię, a potem okazuje się, że ty kochasz zimę, czy coś w tym stylu.
- W pewnym sensie to jest ironia. Urodziłam się w styczniu. 
Roześmiał się cicho, odrywając wreszcie oczy od śnieżnobiałej filiżanki i patrząc na nią z uwagą, która przyprawiała ją o lekkie ciarki na plecach.
- Twoi rodzice mają poczucie humoru. 
- Mieli – poprawiła automatycznie, od razu tego żałując, bo nie miała najmniejszej ochoty na wdawanie się w rozmowę, która zazwyczaj następowała po tego rodzaju korekcie.
- Dla kogo to wszystkie prezenty? – spytał, zmieniając temat, zupełnie jakby jej nie usłyszał, a ona poczuła falę niewytłumaczalnej wdzięczności, bo wiedziała, że w pustej, cichej knajpce możliwość, że jej wypowiedź do niego nie dotarła równała się zeru. 
- Dla dzieciaków mojego brata. I dla brata. I jego żony. I dla dziadka. No i dla Napoleona, oczywiście – wyliczyła szybko, kolejny raz czując, że się rumieni.
- Napoleona? – spytał z rozbawieniem.
- To nasz pies – wyjaśniła, odwracając wzrok i wpatrując się w widok za zaparowaną szybą. – Czemu śpiewałeś tę piosenkę?
- Którą? Śpiewałem ich chyba z dziesięć, musisz być bardziej precyzyjna. 
- O tym, że twoje święta będą smutne. To chyba Presley. 
- Nie w oryginale, ale jego wersja jest chyba najbardziej znana, owszem – odparł z zamyśleniem, kiwając głową. – Nie lubisz jej?
Wzruszyła ramionami. 
- Jest cholernie smutna. 
- Fakt. Niespecjalnie wpisuje się w świąteczną otoczkę. 
- Więc czemu ją grałeś? I to jakieś trzy razy?
- Wow, myślałem, że nikt nie zauważył – odpowiedział, śmiejąc się i rysując palcem na zaparowanej szybie niezidentyfikowane szlaczki. Tuż za nią, w migoczącym świetle ulicznych latarni i świątecznych iluminacji, raz na jakiś czas pojawiał się jakiś zagubiony przechodzień. – Jakoś tak mi pasowała. 
- Złamane serce? 
- Stare dzieje – przyznał, machając lekceważąco ręką. – Ale piosenka zawsze aktualna. Prawda?
Oderwała wzrok od okna, za którym od dobrych kilku minut nie pojawiła się żadna postać. Miała wrażenie, że zostali tylko oni. Dwoje rozbitków, którzy nie mają gdzie się podziać w ten świąteczny wieczór. Dwoje ludzi, próbujących rozgrzać zmarznięte serca gorącą kawą, która zbyt mocno paliła w przełyk.
- Nie powinieneś gdzieś być? – spytała, ignorując jego wyczekujące spojrzenie i zmieniając temat. – Są święta. 
Parsknął cicho, odstawiając filiżankę, która zabrzęczała o porcelanowy talerzyk. Schrupał szybko korzenne ciasteczko, które podano im z kawą i podsunął rękaw kurtki, by zerknąć na zegarek. 
- Możesz już iść. Nie masz obowiązku opiekować się laską, która utknęła na dworcu. Poradzę sobie, serio. 
- Skończyłaś? 
Pokiwała głową, nie będąc do końca pewną, czy chodziło mu o jej małą, żałosną przemowę, czy o kawę. Dopiła ją szybko i odstawiła filiżankę na stół. Wstała i zaczęła owijać szyję szalikiem. Wyszli z kawiarni bez słowa, a gdy znaleźli się na zewnątrz wyciągnęła rękę, dając mu do zrozumienia, że ma jej oddać torbę. 
- Masz jakieś konkretne plany na wieczór?
- Nie – odparła ze złością, czując, że sytuacja zaczyna ją powoli przerastać. Powinna zadzwonić do domu, zaraz zaczną się martwić, planowo za trzydzieści minut miała stać na progu i witać się z dziadkiem. Ogarniało ją irracjonalne poczucie winy.
- Chodź – powiedział po prostu, łapiąc ją za łokieć i prowadząc w sobie tylko znanym kierunku, z każdym krokiem coraz bardziej oddalając się od dworca King’s Cross. Ścisnęła mocniej klucze trzymane w kieszeni. Głos w jej głowie powtarzał uparcie, że to nie może się dobrze skończyć. Próbowała doszukać się jakiejś logiki w labiryncie ulic, którym tak pewnie ją prowadził. Mieszkała w Londynie od trzech lat, ale wciąż gubiła się w nim z zatrważającą częstotliwością, a noc, sypiący z nieba śnieg i ogólne zdenerwowanie nijak nie poprawiały jej zmysłu orientacji w terenie. 
- Gdzie idziemy? – spytała w końcu, nie mogąc dłużej się powstrzymać. 
- Tutaj. 
Wszystkie światła wokół lodowiska były zgaszone. Lśniły jedynie choinkowe lampki wplecione w zieloną girlandę, która zdobiła ochronną bandę. Biała tafla, poznaczona tysiącami rys, które przez cały dzień zostawiły tu płozy łyżew, odbijała kolorowe migotanie światełek. 
- Chyba nie powinniśmy tu być – mruknęła niepewnie, spoglądając przez ramię. Zmartwiała, nie dostrzegając nigdzie Jamesa. Rozejrzała się szybko, kręcąc głową na wszystkie strony. Poczuła nieprzyjemne sensacje w żołądku, domyślając się, że to właśnie ten moment, w którym jej niepozorny towarzysz pokaże swoje prawdziwe oblicze, a ona zginie z rąk seryjnego mordercy, przyszpilona do tafli zimnego lodu.
- Idziesz?
Jego sięgające ramion włosy zatańczyły na wietrze, gdy wystawił głowę zza drzwi prowadzących do wnętrza budynku, którego wcześniej nawet nie dostrzegła. 
- Chyba nie powinniśmy tutaj być – powtórzyła, robiąc dwa kroki w tył. 
- Nie umiesz jeździć, czy jak?
- Umiem.
- Więc na co czekasz? – spytał, przekrzywiając głowę i patrząc na nią ze zdziwieniem, gdy cofnęła się o kolejne dwa kroki. 
- Czy to nie jest… włamanie?
- Pracuję tu, więc teoretycznie nie. Powiedzmy, że przyszedłem, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu. Inspekcja. 
- Pracujesz tu? – powtórzyła, kurczowo łapiąc się jedynej informacji, która miała dla niej w tej chwili znaczenie. 
- Chyba nie myślałaś, że jestem w stanie utrzymać się z tego, co zarobię grając świąteczne przeboje? – spytał ze śmiechem. – Gdyby nie ci Japończycy na dworcu, pewnie nawet nie miałbym na kawę. Chociaż oni chyba wrzucili mi jeny – dodał po chwili, kręcąc głową ze zrezygnowaniem i wyciągając w jej kierunku rękę. – Daj tę torbę, schowam tutaj. I trzymaj to – powiedział, wymieniając pakunek na parę białych łyżew. Dopiero teraz zauważyła, że sam też miał je już na nogach. Odłożył na półkę torby z prezentami, a na podłodze, tuż przy drzwiach ustawił ich buty. – Gotowa?
- Nie. 
Ignorując jego śmiech, przeszła przez barierkę, którą dla niej otworzył i postawiła stopy na lodowisku. Leżało na nim trochę śniegu, bądź co bądź znajdowało się na świeżym powietrzu, żaden dach nie chronił go przed opadami. W ślimaczym tempie sunęła po chłodnej tafli, nie do końca ufając swoim umiejętnościom. Nie miała na nogach łyżew od roku, a jej talent w tej kwestii ograniczał się wyłącznie do powolnego okrążania lodowiska, w bliskim sąsiedztwie otaczających je band, tak by w każdej chwili móc się ich bezpiecznie złapać. Lubiła to, mimo wszystko. Było to znacznie prostsze od tańca, zapewniało dziwne poczucie wolności, a upadek na tyłek w takim miejscu wywoływał jedynie salwę śniegu, nie to, co na chodniku w centrum miasta. Przemknął koło niej James, znacznie bardziej pewny swych umiejętności, okrążył lodowisko z zatrważającą prędkością i znów był tuż obok, wyprzedził ją lekko i zaczął jechać tyłem, patrząc jej prosto w oczy. 
- I co ty na to?
- Nie wiedziałam, że taki z ciebie akrobata.
Roześmiał się wesoło, tym swoim irytującym, głębokim śmiechem, który brzmiał trochę tak, jakby miał chrypkę, śmiechem, który każdego innego dnia pewnie sprawiłby, że zakręciłoby się jej w głowie. Wyciągnął ręce przed siebie w wymownym geście, a ona złapała jedną z nich, drugiej wciąż nie odrywając od bezpiecznej bandy. Zrobił to za nią i pociągnął ją za sobą, śmiejąc się znowu i znowu. Na widok jej zdruzgotanej miny, kwitując to, jak niezgrabnie porusza się na lodzie, a wreszcie słysząc jej głośny śmiech, gdy jakimś cudem uchronił ich od wywrotki, balansując przez moment na jednej nodze, ze spontaniczną gracją, która zachwyciła ją dlatego, że tak daleko było jej do profesjonalizmu. Kręcili się w kółko, śmiejąc się głośno, a z nieba leciał czysty, biały śnieg. 
Gdy jakiś czas później siedzieli na ławce na dworcu King’s Cross, tej samej, na której spotkali się kilka godzin temu i popijali niesmaczną kawę z automatu, wciąż mieli przed oczyma wirujące płatki. Skrzyły się radośnie, mieszając się ze światłem lampek zwisających z sufitu, na które patrzyli, zadzierając w górę głowy. 
 - To jak było z tą dziewczyną?
- Którą?
- Tą, bez której będziesz miał smutne święta.
- Jak wspomniałem, stare dzieje.
- Jak nie chcesz, to nie mów. 
- Banalna historia. Myślałem, że to ta jedyna, nawet powiedziałem jej, że się z nią ożenię. Potem ona przeprowadziła się do Szwecji. Złamała mi serce. Mieliśmy wtedy po dwanaście lat.
Summer roześmiała się, zakłócając spokój opustoszałego dworca. Zwykle pełny ludzi, w wigilijną noc świecił pustkami. Zamknięto już ostatnie okienko biletowe, zniknęła kasjerka ze zmęczonym uśmiechem. Po peronach kręcili się strażnicy ruchu kolejowego, widziała z daleka ich odblaskowe kamizelki. Kawałek od nich, na innej ławce, siedział mężczyzna z czarną aktówką, przysypiał nad rozłożoną na kolanach gazetą. Przy automacie z gorącymi napojami stał wysoki chłopak z dredami, co chwilę odwracał się i błądził wzrokiem po ogromnym pomieszczeniu, jakby czegoś szukał, a potem wracał do systematycznego wrzucania drobnych do maszyny. Otworzyły się drzwi, weszły dwie kobiety z walizkami, wpuszczając ze sobą poryw zimnego wiatru i kilka zagubionych płatków śniegu. Nigdy wcześniej nie było tu tak spokojnie.
- A jak było z tym chłopakiem?
- Jakim?
- Tym, bez którego będziesz miała smutne święta.
- Stare dzieje.
- Jak nie chcesz, to nie mów.
- Banalna historia. Kochałam go i myślałam, że on kocha mnie, ale on wolał swój zespół i jedną z małolat, które ciągle się za nim uganiały. Zagrał mi kiedyś w święta tę piosenkę. Nienawidziłam jej. 
- Przepraszam.
- Do dzisiaj. 
Siedzieli przez chwilę w ciszy, patrząc na migoczące w górze lampki. Mężczyzna z gazetą przebudził się gwałtownie, zaczął przerzucać kolejne strony. Chłopak z dredami w końcu dopiął swego i odszedł, z kubkiem herbaty w ręku. Kobiety z walizkami szeptały coś do siebie, wystrzeliwując słowa z prędkością karabinu. 
- Naprawdę nie masz co robić w święta?
- Nie dzisiaj.
- A jutro?
- Pójdę do mojego starego domu. Pogram trochę dla dzieciaków. Wyjem im ciastka. 
- Gdzie jest ten dom?
- Niedaleko, przy Margery Street. To dom dziecka. 
- Przepraszam. 
- A niby za co? 
Lubiła przy nim milczeć. Nie trzymała już ręki w kieszeni, nie zaciskała dłoni na kluczach, nie zamierzała przed nim uciekać. Zmienił jej beznadziejne w święta w coś znośnego. Niemal zmusił ją, żeby zadzwoniła do brata, kiedy oznajmiła, że jeszcze tego nie zrobiła i bezczelnie podsłuchiwał, mimo że odeszła od niego na kilka kroków i robiła wszystko, by nie zauważył, że płacze. Siedział z nią na dworcu kolejowym o czwartej nad ranem, czekając na pociąg, który w końcu musiał nadjechać i coraz mniej uprzejmie odmawiając, gdy setny raz prosiła, by ją zostawił, poszedł do domu i się wyspał. 
- Dzieciaki z bidula lubią tę piosenkę. Chyba nie ogarniają, że tak naprawdę jest cholernie smutna. 
- Skoro ją lubią, to koniecznie im ją jutro zagraj.
- Jak sobie życzysz.
- Ja też ją lubię. 
- Myślałem, że jej nienawidzisz.
- Od dzisiaj ją lubię.
Sięgnął po futerał z gitarą, który leżał pod ławką i wyciągnął instrument. Przesunął dłonią po strunach.
- Ostatni raz?
- Zwariowałeś? Ludzie się wściekną. Tu jest tak cicho.
- Jak w grobie. Za cicho.
Zanim zdążyła odpowiedzieć grał już pierwsze akordy i śpiewał o tym, że będzie miał smutne święta. Wyraz jego twarzy przeczył jednak słowom piosenki, uśmiechał się lekko za każdym razem, gdy złapał ją na tym, że się mu przygląda. W którejś chwili się do niego przyłączyła. Ich głosy niosły się po dworcu, opowiadając o smutnych płatkach śniegu, które wywołają smutne wspomnienia. Wszystko było smutne, tylko nie oni. 
- Powinnam już iść – powiedziała cicho, gdy wybrzmiały ostatnie nuty, a zegar na ścianie dworca wskazał czwartą piętnaście. Pierwszy poranny pociąg miał nadjechać za dziesięć minut. Zgodnie z informacją udzieloną jej przez zaspanego strażnika ruchu, śnieżyca w okolicach Peterborough ustała kilka godzin temu, tory oczyszczono i były przejezdne. Nic nie powstrzymywało jej już przed powrotem do domu. 
Oboje wstali z ławki w tym samym momencie, ona z dwiema torbami pełnymi prezentów, on z gitarą. Patrzyli na siebie przez chwilę, aż w końcu zdobyła się na nieśmiały uśmiech. 
- Wesołych świąt, James. Dziękuję za wszystko.
- Wesołych świąt, Summer. Nie ma za co, polecam się na przyszłość. 
Rozeszli się, ona w stronę swojego peronu, on w stronę drzwi, a później drogą na skróty prosto do klitki, którą wynajmował na poddaszu starej kamienicy, dwa przystanki autobusowe od dworca. Uświadomiła sobie, że to był pierwszy raz, gdy wymówiła jego imię. I pierwszy raz, gdy on wymówił jej. Była zima, z nieba leciał śnieg, miała ze sobą najdziwniejszą Wigilię swojego życia, marzła w dłonie i nos, i myślała o tym, że jej imię rzeczywiście niesie w sobie jakąś dozę ironii. Nigdy wcześniej nie czuła na sercu takiego ciepła, gdy toś je wypowiadał. W samym środku zimy. 
- Jednak panienka wraca?
Pracownik dworca, dokładnie ten sam, co wczorajszego popołudnia, pchający przed sobą wózek ze środkami czystości, machał do niej wesoło, uśmiechając się szeroko.
- Ponoć pociągi już jeżdżą – odpowiedziała, unosząc rękę i słysząc, jak przewracają się pakunki w jej torbie. Zignorowała niepokojący dźwięk, zakładając, że to w tej drugiej znajdują się porcelanowe aniołki, które miała zawiesić na choince w domu dziadka. 
- Wesołych świąt – powiedział, odwracając się i znikając za rogiem budynku.
- Wesołych świąt! – zawołała, dochodząc do wniosku, że takie właśnie będą. 
Dziesięć minut później siedziała w ciepłym przedziale, mknąc znajomą trasą w stronę rodzinnego domu. Myślała o dziadku, który w każde święta upija się nalewką własnej roboty, bracie, który nie wpuszcza nikogo do kuchni, jego żonie, śpiewającej kolędy czystym, wysokim sopranem i ich dzieciach, biegających po domu, zupełnie tak jak kiedyś ona i ich ukochany tatuś, dzisiaj biegający jedynie od kuchenki do spiżarni, ewentualnie odwrotnie. Myślała o mężczyźnie z dworca, który pewnie wciąż czyta swoją gazetę, chłopaku z dredami, pijącym herbatę, dwóch kobietach z ogromnymi walizkami, wybierającym się w sobie tylko znaną podróż. Myślała o Jamesie, chłopaku o brązowych oczach, który śmiał się wesoło, jeżdżąc na łyżwach i głębokim głosem śpiewał o tym, że jego święta będą smutne, niepostrzeżenie sprawiając, że jej święta takie nie były. Miała nadzieję, że myślał o niej tak samo. 


                                                              *

                             decorations of red on a green christmas tree
                         won't be the same dear, if you're not here with me

Susan Collins miała czterdzieści sześć lat, problemy z tarczycą, nudną pracę, syna, który prawdopodobnie jej nienawidził i na stałe przyklejone do twarzy zmęczenie. Siedziała w kasie biletowej na dworcu King’s Cross w Wigilię i ze znudzeniem wysłuchiwała pretensji sfrustrowanych pasażerów, którzy dowiedzieli się, że pociąg, którym mieli wrócić do domu na święta, nie przyjedzie. Jeśli ktoś kazałby jej wybrać sytuację, która miałaby stanowić kwintesencję jej marnego życia, wybrałaby właśnie tę. Pracowała w wigilijny wieczór, dwudziestokrotnie musiała wysłuchać narzekania na koleje, które jak za sprawą magicznej różdżki, za każdym razem kończyły się tym samym – jakimś cudem nieprzejezdne, zasypane śniegiem tory i odwołane kursy pociągów zawsze były jej winą. 
Siedziała na niewygodnym krześle, które wcale nie przyczyniało się do poprawy stanu jej bolącego krzyża, jednym uchem słuchała chłopaka z gitarą, który od paru minut nieprzerwanie śpiewał o tym, że będzie miał smutne święta i ze znudzeniem spoglądała na wiszący na ścianie zegar. Dochodziła osiemnasta. Jeszcze czternaście minut i będzie wolna. Podliczy pieniądze w kasie, zabierze z lodówki w pomieszczeniu przeznaczonym dla pracowników kawałek ciasta czekoladowego, który zamiast świątecznego prezentu podarował jej Bob, sprzątacz o złotym sercu, który zawsze potrafił ją rozczulić opowieściami o swoich dzieciach, nałoży stary płaszcz, który dawno wyszedł już z mody, ale wciąż zapewniał jej tak pożądane zimą ciepło, poczłapie na najbliższy przystanek i pojedzie do mieszkania, o którym wciąż nie potrafiła myśleć jak o domu. 
To nie pani wina, powiedziała dziewczyna o krótkich, kręconych włosach, kiedy Susan z przepraszającym uśmiechem oddała jej pieniądze za bilet do Peterborough. Pakując banknoty do portfela wyglądała na zdruzgotaną. Przysiadł się do niej chłopak z gitarą, mówili o czymś cicho, siedząc zbyt daleko, by mało zainteresowana ich rozmową bileterka mogła dosłyszeć słowa, gubiące się w znajomym szumie dworca. Idąc chodnikiem, na którym śnieg mieszał się z piaskiem, tworząc niezbyt estetyczną breję, której Susan nie cierpiała, wspominała słowa dziewczyny. To nie pani wina. Naprawdę chciała jej wierzyć. 
Ale to ona prowadziła wtedy samochód. To ona nie zauważyła zmieniającego się światła i ciężarówki nadjeżdżającej z naprzeciwka. To ona nie wcisnęła hamulca w odpowiedniej chwili. To ona zdecydowała o tym, by po kilku miesiącach odłączyć Johna od aparatury podtrzymującej funkcje życiowe. To ona zabrała Ianowi ojca. Jak miała uwierzyć w to, że to nie była jej wina? Tyle razy wykrzyczał jej to w twarz. Gdy zaproponowała spotkanie z psychologiem, gdy powiedziała, że za dużo pali, gdy pierwszy raz zobaczyła go pod wpływem narkotyków, gdy płakała nad nim, podtrzymując jego głowę nad muszlą klozetową, a on wymiotował alkoholem i bezdennym smutkiem. To przez ciebie jego tu nie ma. Ian zawsze był oszczędny w słowach, ale roku wypowiedzi, które kierował jej w stronę stanowiły jedynie różnorodne wariacje na temat tego, jak dać jej do zrozumienia, że to ona wszystko zepsuła. Tak jakby sama tego nie wiedziała
Kopnęła ze złością małą zaspę, która zalegała przy koszu na śmieci, obok wiaty przystanku, na którym każdego popołudnia dokładnie sześć minut czekała na czerwony autobus, który wiózł ją na drugą stronę Tamizy, mijając London Eye i Pałac Westminsterski. Zostawiała za sobą historyczne centrum miasta, zbliżając się ku starej kamienicy w Croydon, położonej tuż nad sklepem z farbami, za sprawą którego w jej mieszkaniu nieustannie pachniało tak, jakby dopiero co je pomalowano. Przekraczając jego próg wciąż czuła, że wchodzi do poczekali. Przechowalni. Jej rzeczy, ubrania i kilka małych mebelków, do których była zbyt przywiązana, by zostawić je w starym domu, książki i płyty zalegające na półkach, dwie mizerne roślinki w glinianych doniczkach, telewizor i lodówka, a wreszcie ona sama – to wszystko był tylko bagaż, który ktoś zostawił tu na jakiś czas, a później najzwyczajniej w świecie zapomniał się po niego zgłosić. Nikt po nią nie wracał.
Zdjęła szalik, do tej pory ciasno oplatający jej szyję, której skóra, jak zauważyła w zeszłym tygodniu, zaczęła się marszczyć i zwisać, przyprawiając ją o dreszcz odrazy. Zostawiła płaszcz w korytarzu, ściągnęła buty, opadła ze zmęczeniem na miękki fotel z wytartymi podłokietnikami, pozostałość po poprzednim przybyszu, który spędził jakiś czas w tej przechowalni. Westchnęła głośno, lustrując wzrokiem skromny pokój, w niczym nieprzypominający ogromnego, gościnnego salonu, w którym spędziła dwadzieścia ostatnich lat. Wyciągnęła rękę najdalej jak mogła, przechylając się lekko w fotelu, z całych sił próbując zachować równowagę i włączyła nocną lampkę stojącą na komodzie. Ciepłe światło rozjaśniło mroczny pokój, rozproszyło wędrujące po ścianach cienie, sprzyjające snuciu ponurych wspomnień. Susan spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Za godzinę miała stawić się na świątecznej kolacji u sąsiadki z parteru.  
Zastanawiała się nad tym, jak dała się w to wmanewrować. Powinna spędzać święta sama. Sama jak palec. Zasłużyła sobie na to. Od dwóch tygodni próbowała dodzwonić się do Iana i zaprosić go do siebie, ale on uparcie nie odbierał, odrzucał połączenia i ignorował wszystkie wiadomości, które zostawiała na jego poczcie głosowej. W końcu do niej napisał. Susan pozwoliła sobie na krótką chwilę nadziei, gdy ekran jej telefonu rozświetliło powiadomienie o przychodzącej wiadomości od syna. Promyk zgasł, gdy tylko ją odczytała. Zostaw mnie w spokoju. Oczywiście. Czego innego się spodziewała? Dzień później spotkała na schodach panią Watson, siwowłosą staruszkę z parteru, która po raz kolejny skorzystała z okazji, by zaprosić ją do siebie na wigilijny wieczór. Będą wszyscy oprócz Jules, ona jedzie do syna, do Manchesteru. Susan nie miała pojęcia, kim jest Jules, ani kim są wszyscy, ale przypuszczała, że uprzejma sąsiadka zaprosiła do siebie na święta całą kamienicę. Energiczna osiemdziesięciolatka przywodziła jej na myśl archetypiczną babcię, o jakiej marzy każde dziecko, taką, która posadzi cię na kolanie, poczęstuje migdałowym ciasteczkiem i opowie ci bajkę na dobranoc. Wciąż rozpamiętując wiadomość od Iana i dochodząc do wniosku, że jego nieobecność nie musi oznaczać świąt spędzonych w samotności, zaoferowała, że przygotuje rybę i, chcąc uniknąć ewentualnej kompromitacji, spytała, czy obowiązują jakieś prezenty. To, że przyjdziesz, będzie dla mnie najlepszym prezentem
Zapadając się w miękkim fotelu, nie była już tak pewna swojej decyzji, jak jeszcze parę dni temu. Rozważała w myślach, czy nie skapitulować, ale domyślała się, że nieustępliwa pani Watson podejmie się wspinaczki na czwarte piętro i zaciągnie ją na przyjęcie, nawet jeśli musiałaby złapać ją przy tym za ucho, jak niesfornego malca. Niechętnie podniosła się z wygodnego siedzenia, zapaliła światło i przejrzała pobieżnie zawartość szafy. Nie miała ochoty się stroić, ale podejrzewała, że pojawienie się na uroczystej kolacji w jeansach i powyciąganym swetrze może się spotkać z raczej chłodną reakcją. Zdjęła z wieszaka skromną, dzianinową sukienkę w niezidentyfikowanym odcieniu szarości i poszła do łazienki. Najwięcej czasu poświęciła na makijaż. Nauczyła się malować dopiero dwa lata temu, po śmierci męża. Wyrazisty, koniecznie wodoodporny, tusz do rzęs, ciemnobrązowe cienie do powiek, ostra szminka. Stały się jej tarczą, ochroną przed spojrzeniami, które mówiły jej, że powinna smażyć się w piekle, że to ona powinna przeleżeć długie miesiące na szpitalnym łóżku, jak warzywo, a potem odejść cicho, bez słowa sprzeciwu i spoczywać teraz w zimnej ziemi, jedzona przez robaki. 
Odrzuciła te myśli, skupiając się na trzymanych w dłoniach narzędziach. Pociągnąć rzęsy tuszem, usta pomadką, włosy przeczesać szczotką. Ostatnio zostawało ich na niej coraz więcej. Wstać, zjeść pół kanapki z szynką, ubrać się, wypić kawę, wyjść z domu. Pracować przez osiem godzin, pójść na przystanek, odczekać sześć minut, wsiąść do autobusu. Patrzeć w okno przez pół godziny podroży, wrócić do mieszkania, odgrzać wczorajszy obiad, pozmywać. Siedzieć w fotelu, obserwować ludzi maszerujących chodnikiem, słuchać dzwonka powieszonego nad drzwiami sklepu malarskiego na dole, który niósł się po całej kamienicy za każdym razem, gdy klient otwierał drzwi. Czytać, czytać gazety, czytać książki, czytać wszystko, co się da, byleby tylko nie myśleć. O Johnie, który nie żył. O Ianie, który nie chciał jej znać. O tym, że nic nie trzymało jej na tym świecie. 
Przejechała dłonią po włosach, dochodząc do wniosku, że powinna je ufarbować, jeśli nie chce niedługo wyglądać jak panna Watson. Jej siwe kosmyki dodawały uroku, Susan była jednak pewna, że sama wyglądałaby z nimi jeszcze bardziej odstręczająco, niż teraz. Obciągnęła materiał sukienki, która nie chciała się ułożyć i marszczyła się na brzuchu, w żaden sposób nie ukrywając najnowszych fałdek tłuszczu. Przyjrzała się krytycznie własnemu odbiciu. Zmarszczki w kącikach ust, worki pod oczyma, których nie maskował podkład, obwisła skóra na szyi. Przez chwilę pomyślała o tym, by zmienić sukienkę na golf. Powstrzymał ją przed tym dzwonek do drzwi.
Odświętnie ubrana pani Watson uśmiechała się do niej szeroko, stojąc w progu i zapewniając, że wcale nie przybyła po to, by zaciągnąć ją na dół za ucho. Proponowała jedynie, że pomoże jej z półmiskami z rybą. Pięć minut później stały już one na stole w mieszkaniu rezolutnej emerytki, ciesząc oczy zebranych wokół niego kobiet. Susan siedziała między nimi, milcząc i zdecydowanie zbyt śmiało częstując się nalewką domowej roboty, którą przyniosła jedna z sąsiadek. Zastanawiała się nad tym, czy to tylko przypadek, że wszystkie koleżanki pani Watson przypominały ją samą, czy to jakieś fatalne zrządzenie losu sprawiło, że wprowadziła się do kamienicy zamieszkanej przez osiem wdów i dwie rozwódki. Trzy godziny później, gdy wychodziła z kolacji, czując lekkie szumienie w głowie, uświadomiła sobie, że nie zapamiętała imienia żadnej z nich. 
Wróciła na czwarte piętro, podtrzymując się dla pewności poręczy przy schodach, włączyła lampkę i radio, i zapadła się w swoim ulubionym fotelu, zrzucając z nóg czarne półbuty na płaskim obcasie. Przetrwała ostatni refren All I Want For Christmas Is You, wysłuchała serwisu informacyjnego i świątecznych życzeń składanych przez rozentuzjazmowanego prezentera, którego radość wynikała zapewne z tego, że za chwilę będzie mógł w końcu wyrwać się z pracy i wrócić do domu. Jego miejsce przy mikrofonie, po krótkiej przerwie na reklamy, zajął inny mężczyzna. Ulubieniec Susan. Zawsze prowadził audycje późnym wieczorem i głębokim głosem opowiadał o drobnych sprawach, które danego dnia przykuły jego uwagę. Witam was w ten wyjątkowy wieczór, kochani, mówił, a jego głos odbijał się od ścian jej pokoju i przyjemnie tłumił jej nerwy. Zostańcie ze mną do samego rana. Będą nam towarzyszyć najpiękniejsze, oczywiście świąteczne, melodie. Kobiecy głos zaczął delikatnie nucić Cichą noc, a po policzku Susan spłynęła samotna łza. 
Powinna była stąd wyjechać. Wyprowadzić się do Szwecji, zacząć wszystko od nowa, w miejscu, gdzie nikt nie znał jej przeszłości, gdzie nie prześladowałyby jej spojrzenia mówiące zabiłaś go. Kochała Johna odkąd skończyła piętnaście lat, wzięli ślub, gdy skończyła dwadzieścia pięć. Pół roku później urodziła Iana. Zawsze byli we trójkę. Każde święta spędzali razem. Nie potrafiła funkcjonować bez nich. Nie zasługiwała na szczęście bez nich. Nie chciała żyć bez nich. 
Dwa tygodnie po tym, gdy podjęła najtrudniejszą decyzję z jaką kiedykolwiek przyszło jej się zmierzyć, a jej ukochany mąż spoczął na cmentarzu w rodzinnym Norwich, na co uparła się jego matka, Susan zdecydowała się sprzedać dom na przedmieściach Londynu, w którym spędzili niemal dwie dekady. Spakowała swój dobytek do kartonowych pudeł i znalazła tanie mieszkanie, dostępne od zaraz. Nie potrafiła zostać na stu dwudziestu metrach, które przez dziewiętnaście lat dzieliła z mężem i synem. Każda rysa na podłodze i plama na ścianie, każde pęknięcie na suficie i krzywo wiszący obrazek przypominały jej o tym, jak było kiedyś. Zanim wsiadła do tego przeklętego samochodu. Zanim zabiła swojego męża. Zanim syn ją znienawidził. Wyprowadził się z rodzinnego domu jeszcze szybciej, niż ona go sprzedała. Powiedział, że zatrzyma się u kolegi i tyle go widziała. Potrafił nie odzywać się do niej całymi miesiącami. Czasem zastanawiała się, czy jeszcze żyje. Czy jego też nie zabiła. Swoją głupotą, bezmyślnością, nieporadnością w roli matki. To John zawsze miał do niego lepsze podejście, to on potrafił z nim rozmawiać, rozśmieszać go, pomagał mu w lekcjach i uczył naprawiać samochody. Susan stała z boku, była jedynie obserwatorem, cichym kibicem, wspierającym syna z dystansu. Wciąż nie umiała mu pomóc, nawet teraz, gdy stracił najbliższego mu człowieka na świecie i tak desperacko tej pomocy potrzebował. Nienawidziła się za to, jak beznadziejną była matką. Jak beznadziejną była żoną. Jak beznadziejnym była człowiekiem. 
Święta potrafią dać w kość, nie sądzicie? Uśmiechnęła się lekko, słysząc pytanie, które właściciel jej ulubionego głosu posłał w eter. O tak, potrafią, przyznała w duchu, myśląc o Wigilii spędzonej w pracy, katastrofie, jaką okazała się kolacja z sąsiadkami, z których każda nosiła na ramionach ciężar własnych życiowych błędów i nocy spędzanej w towarzystwie radiowca, siedzącego w jakimś maleńkim studiu, wiele kilometrów od niej, za sprawą którego prawdopodobnie zaśnie ukołysana dźwiękami kolęd. Nie macie czasem wrażenia, że wszyscy wymagają od was w tym czasie zbyt wiele? Ugotować, posprzątać, kupić prezenty. A czasem wystarczy przecież na chwilę się zatrzymać. Odetchnąć. Spojrzeć przez okno. Zatracić się w migotaniu choinkowych lampek. To osatatnie polecam wam szczególnie. Iście hipnotyczne przeżycie. Spróbujcie!
Susan rozejrzała się po pokoju. Jedynym świadectwem świątecznego okresu była stojąca na komodzie kartka, którą ktoś wrzucił do jej skrzynki, nawet się nie podpisując. Podejrzewała, że to wyrafinowany gest ze strony któregoś z okolicznych supermarketów, których gazetki promocyjne znajdowała zazwyczaj w miejscu przeznaczonym na listy. Albo któraś z nadgorliwych sąsiadek pomyślała, że bożonarodzeniowy karnet znaleziony w skrzynce poprawi jej nastrój. Widniała na nim rozłożysta, zielona choinka, przystrojona brokatowymi bombkami i łańcuchami, skrzącymi się przyjaźnie w świetle nocnej lampki. Tylko tyle. Jedna kartka. Merry fucking Christmas
Z trudem podniosła się z fotela i przyciągnęła krzesło do dużej, staromodnej szafy. Wspięła się na nie i ściągnęła z górnej półki wysłużony karton. Wyjęła z niego małą, sztuczną choinkę, którą kupili z Johnem wiele lat temu, gdy Ian ledwo odrastał od ziemi, a oni nie chcieli stawiać w domu żywego drzewka, z którego mógłby pościągać delikatne, szklane bombki i zrobić sobie krzywdę. Postawiła ją na stole, rozprostowała kilka gałązek, próbując nadać jej kształt. Zadowolona z efektu, zaczęła przeglądać pozostałą zawartość kartonu. Wyciągała na stół pudełka z maleńkimi ozdobami i rozkładała na nim lśniące łańcuchy. Sprawdziła, czy dwudziestoletnie światełka nadal świecą i zaczęła owijać je wokół drzewka. Ubrali je tylko dwa razy. Później Ian zażyczył sobie prawdziwej, dużej choinki i co roku właśnie taka trafiała na środek ich salonu, sypiąc się z igieł i czekając na to, aż ją udekorują. To była jego ulubiona część świąt. John znosił ze strychu ogromny karton z ozdobami, znacznie większy niż ten, który ona trzymała teraz w szafie, a jej syn skakał po krzesłach i zawieszał na delikatnych, zielonych gałązkach setki bombek, dzwonków i kokardek. Nigdy nie lubił się ograniczać, ich choinka co roku mieniła się dziesiątkami kolorów, a on szczerzył zęby do rodziców, szczycąc się swoim dziełem. Robił to jeszcze w zeszłym roku, choć miał już prawie dziewiętnaście lat i większość czasu spędzał poza domem. Kilka dni przed Wigilią zajrzał wieczorem do sypialni rodziców i spytał, kiedy John wreszcie przyniesie do domu choinkę, a nazajutrz spędził kilka godzin, dekorując ją tymi samymi ozdobami, co dziesięć i piętnaście lat wcześniej. Późnym popołudniem zaprosił ich do salonu i kazał podziwiać swoje dzieło. Byli wtedy tacy szczęśliwi. Nie miało znaczenia to, że zaledwie dziesięć minut temu pokłóciła się z Johnem, to, że wyniki, które dostała od lekarza po badaniach okresowych były niepokojące, ani to, że od Iana wyraźnie czuł było papierosy. Byli razem, zbliżały się święta, mieli piękną choinkę. Nie trzeba im było niczego więcej. 
Rzuciła okiem na telefon, upewniając się, że nie ma żadnych nowych wiadomości. Przed wyjściem na kolację napisała do niego kilka zdań, życząc mu wesołych świąt i nie licząc na to, że uzyska jakąkolwiek odpowiedź. Urokliwy głos w radiu oznajmił, że minęła północ. Susan wieszała na zielonych gałązkach kolejne bombki, maleńkie, czerwone jabłuszka i zielone sopelki, a z głośników starego odbiornika płynęły pierwsze takty kolejnej piosenki. Biegła myślami w stronę swojego syna, zastanawiając się, gdzie spędza święta. Choć nie wierzyła w Boga, w duchu prosiła jakąkolwiek siłę wyższą, która mogła jej w tej chwili słuchać, o to, by Ian był bezpieczny i nie robił niczego głupiego. I o to, by był szczęśliwy, choć miała pełną świadomość tego, że może życzyć sobie zbyt wiele.
Kiedy dekorowała czubek choinki wyblakłą, biało-złotą gwiazdą, Michael Bublé śpiewał o tym, że będzie miał smutne święta. 


                                                             *

                            and when those blue snowflakes start falling
                            that's when those blue memories start calling

List parzy w dłonie. Przypala udo, gdy chowa go do kieszeni. Zmusza do tego, by znowu go przeczytać. Wyciągnąć z koperty, rozprostować zmaltretowaną kartkę, przebiec wzrokiem po kilkunastu zdaniach nabazgranych pochyłym, niewyraźnym charakterem pisma. Ponownie odcyfrować słowa, które doskonale zna już na pamięć.
Zastanawia się, co z nim zrobić. Podrzeć na kawałki i wyrzucić do kosza na śmieci. Spalić. Schować do szuflady w komodzie i na zawsze o nim zapomnieć. Podrzucić komuś innemu. Włożyć z powrotem do skrzynki pocztowej i liczyć na to, że za sprawą świątecznego cudu dotrze do prawowitego adresata.

Najdroższa Amelio!

Wiem, że minęło zbyt wiele czasu, a ty zdążyłaś już postawić na mnie krzyżyk (zapewne słusznie). Tyle rzeczy chciałbym Ci teraz powiedzieć; gdybym miał spisać wszystko na tej kartce, nie wystarczyłoby mi miejsca. Przepraszam. To przede wszystkim. Chciałbym, żeby to jedno słowo mogło wystarczyć, załatwić całą sprawę, sprawić, że mi wybaczysz i znów będziemy szczęśliwi. Jak kiedyś. Pamiętasz to jeszcze? Byliśmy kiedyś tak szczęśliwi! Co się z nami stało?
Spierdoliłem po całości, wiem. Zrobiło się zbyt trudno, wszystko zaczęło się komplikować, a ja nie potrafiłem tego udźwignąć. Nigdy z niczym nie umiałem sobie poradzić, to Ty byłaś moją siłą, to Ty mnie niosłaś do przodu. A w chwili, gdy potrzebowałaś ode mnie tylko jednej rzeczy, gdy wystarczyło bym odwdzięczył Ci się tym samym – nie podołałem. Stchórzyłem, uciekłem, zawiodłem Cię. Jeśli potrafiłbym sam to sobie wybaczyć, może liczyłbym na to, że również Ty się na to zdobędziesz. Nie potrafię. I nie liczę. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, o pewnych sprawach nie da się zapomnieć.
Kocham Cię, Ames. Tęsknię za Tobą, jak jeszcze nigdy za nikim, w całym moim życiu. Przepraszam, że nie byłem Ciebie wart. Myślałem, że będę. Chciałem być. Naprawdę. Może kiedyś będę. Pewnie już się o tym nie przekonamy, ale to właśnie Ty zawsze mówiłaś mi, że mogę osiągnąć wszystko. Wierzyłaś we mnie bardziej, niż ja w cokolwiek innego. Kocham Cię. Błagam, wybacz mi, jeśli potrafisz się na to zdobyć. Kto jeśli nie Ty?
Przepraszam. Przepraszam Cię, Ames. Zmienię się, będę lepszym człowiekiem, zaopiekuję się Tobą, zrobię wszystko. Zasłużę na Twoje zaufanie. Nigdy nie zapomnę, Ames, nigdy. Kocham cię. Jeśli uważasz, że jest dla nas jeszcze jakakolwiek szansa, odezwij się, będę czekał tyle, ile trzeba, zadzwoń, napisz, cokolwiek. Każ mi iść do diabła, jeśli chcesz. Chcę tylko jeszcze raz poczuć, że jesteś prawdziwa, że istniejesz, że sobie Ciebie nie wymyśliłem. Czasem wydajesz mi się tak nierealna, tak daleka, tak nieosiągalna. Nie dla takiego prostaka jak ja, w każdym razie. Kocham cię, Ames.

Twój na zawsze,
M. 

Stempel pocztowy na zwykłej, białej kopercie, którą trzy dni temu znalazł w skrzynce, wskazywał, że list wysłano z Manchesteru, siedemnastego listopada. Pewnie przeleżał tam całe tygodnie, czekając na to aż wreszcie łaskawie pofatyguje się po pocztę i wyłowi go ze sterty ulotek i rachunków. Nazwisko adresata nic mu nie mówiło. Amelia Jantar. Nie miał pojęcia, kim mogła być. Z niczym mu się to nie kojarzyło. Otworzył kopertę z czystej ciekawości. Spodziewał się kartki bożonarodzeniowej, może jakiegoś rachunku. Z całą pewnością nie podejrzewał, że w środku znajdzie coś, co należało określić jako list miłosny. Widział taki pierwszy raz w życiu, znał je tylko z łzawych filmów, które kiedyś oglądał z matką, zawsze, gdy widział je na ekranie, miał ochotę się śmiać. Wydawały mu się tanim chwytem, banałem. Miał wtedy jedenaście lat i był święcie przekonany, że żaden ze znanych mu mężczyzn nie wypisywałby na kartce papieru podobnych dyrdymałów. Dziś był o dekadę starszy i jeszcze trzy dni temu miał w tej kwestii takie samo zdanie, jak w dzieciństwie. Od trzech dni nosił jednak w kieszeni spodni list, który kazał mu zweryfikować swoje przekonania. Oto się znalazł, istniał, tajemniczy M., facet, który w dwudziestym pierwszym wieku spisywał swe wyznania na papierze i wysyłał je pocztą, zaklejone w zwyczajnej, niczym się nie wyróżniającej kopercie. Pierdolony bohater taniej komedii romantycznej. Był prawdziwy. Żył sobie, gdzieś w Manchesterze i pisał miłosne listy. Ale jego ukochana wydawała się nierzeczywista, dokładnie taka, jak sam ją opisywał. Czasem wydajesz mi się tak nierealna, tak daleka, tak nieosiągalna.
Ian znał już list na pamięć. Potrafił zacytować każde zdanie. Wiedział jak jego autor zapisuje „a” i był pewien, że wszędzie rozpoznałby to specyficzne pismo. W najmniejszym stopniu nie okazywało się to jednak pomocne w rozszyfrowaniu zagadki, jaką stanowiła adresatka. Nie znał żadnej Amelii, ani nikogo o tak dziwnym nazwisku. List zaadresowany był jednak precyzyjnie. Prosto do jego mieszkania, z bezbłędną dokładnością co do każdej cyfry w kodzie pocztowym. Ta osoba musiała istnieć. Mieszkać tu przed nim. Jedyną inną sensowną odpowiedzią było to, że ktoś postanowił z niego zadrwić i miał teraz niezły ubaw, obserwując, jak Ian miota się od trzech dni, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, w kółko wyciągając list z kieszeni i czytając go wciąż od nowa, jakby spodziewał się, że litery zaczną skakać po kartce, a słowa zamienią się miejscami. Nie miał pojęcia, kto mógłby dręczyć go w podobny sposób, żaden z jego tak zwanych przyjaciół nie był na to dość wyrafinowany, a matce zdecydowanie kazał się odczepić. 
- Theo?
Bez odzewu. Ian podniósł się na tapczanie, który stanowił jedyne wyposażenie jego pokoju, zmienił pozycję z leżącej na siedzącą, odłożył list na poduszkę i zabębnił pięścią kilka raz w ścianę nad głową.
- Theo!
Zmiana strategii nie pomogła, współlokator nadal się nie odzywał. Spał, udawał, że nie słyszy, albo zdążył już wyjść z mieszkania, bez pożegnania, i pojechał na święta do rodziców. Darmowa wyżerka, stary, jak mogłem odmówić? Ian podrapał się po głowie i rozejrzał po pokoju. Osiem metrów kwadratowych, pomalowane na szaro ściany, okno bez firanki, wysłużony tapczan. Trzysta funciaków miesięcznie. Dało się przeżyć. Nie miał zbyt wielu rzeczy, klitkowate pomieszczenie w zupełności mu wystarczało, właściwie potrzebował jedynie miejsca do spania. Raz na jakiś czas. Nikogo do siebie nie zapraszał, nie wymagał wygód, nie przeszkadzało mu to, że trzyma swoje rzeczy, ubrania, kilka książek i płyty, w niezgrabnych stosach na podłodze. Theo, starszy brat kumpla z liceum, okazał się idealnym współlokatorem. Bywał w mieszkaniu równie rzadko, co Ian, nie narzekał na brudne talerze w zlewie, a w dodatku umiał gotować. Kiedy pierwszy raz przeczytał list, spytał go, czy zna jakąś Amelię albo czy chociaż domyśla się, kim mogłaby ona być. Theo wzruszył ramionami i kazał mu wyrzucić kartkę do kosza. Był świetnym towarzyszem, ale w kwestiach współżycia społecznego często wykazywał znaczące braki.
Ian wstał z łóżka i pomaszerował do pokoju kolegi. Położył dłoń na klamce, ale wcześniej, nauczony doświadczeniem, postanowił zapukać. Zastał go kiedyś w pozycji, która na pierwszy rzut oka wydawała się cholernie niewygodna i wymagała od Iana przechylenia głowy o dziewięćdziesiąt stopni w lewo, by dojść do ładu w gąszczu kończyn i zrozumieć, na co właściwie patrzy. Minęło pół roku, a Shelly, dziewczyna współlokatora, wciąż nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. 
- Theo? Żyjesz?
Nie słysząc słów sprzeciwu, ani w ogóle niczego, Ian pchnął drzwi do pokoju kolegi, uchylił je lekko i zajrzał do środka przez niewielką szparę. Theo leżał rozwalony na łóżku, z głową wciśniętą w poduszki i spał jak zabity. 
- Stary, wstawaj. 
Widząc, że słowa nie dają żadnych efektów, Ian podszedł do kolegi i potrząsnął go lekko za ramię. 
- Wstawaj, miałeś jechać do rodziców.
- Co? Jak? Kiedy? To już Sylwester?
Theo wyskoczył z łóżka, podciągając dresowe spodnie. Zerwał z oparcia krzesła bluzę i wciągnął ją przez głowę, tracąc na chwilę z oczu cały pokój i widząc jedynie ciemność. 
- Jeszcze nie. Dopiero Wigilia. Niczego ważnego nie przespałeś. 
- Całe szczęście – rzucił wesoło Theo, sznurując buty. – Słuchaj, wiem, że ci się to nie uśmiecha, ale moi starzy naprawdę nie będą mieli nic przeciwko, jeśli wpadniesz do nas na kolację. Darmowa wyżerka. 
- Dzięki, ale nie trzeba. Poza tym obawiam się, że jednak mogliby mieć coś przeciwko. 
- Nie mów mi tylko, że będziesz siedział tu sam i topił smutki w alkoholu. Gościu, my nawet nie mamy choinki. 
- Zauważyłem – mruknął Ian, którego ten fakt w dziwny sposób satysfakcjonował. Skoro nie mógł mieć żywej choinki w rodzinnym domu na przedmieściach Londynu, to nie będzie miał żadnej. – Słuchaj, naprawdę nie przychodzi ci do głowy, kim może być ta Amelia?
- Jaka znowu Amelia?
- Ta od listu? – podpowiedział Ian, machając przed oczyma kolegi zmiętoszoną kartką papieru.
- Stary, zaczynam się o ciebie martwić. Daj sobie spokój. Mówiłem ci już, że ta laska nie istnieje. – Wyrwał mu list z dłoni i przebiegł go wzrokiem, a po chwili odrzucił na stojącą w korytarzu szafkę. – Na bank nie istnieje – powtórzył, nakładając czapkę. – Przestań sobie nią zawracać głowę. Ostatnia szansa, jedziesz ze mną? – spytał, otwierając drzwi i zakładając plecak. 
- Nie, dzięki.
- Będziesz tu siedział i smutał?
- Nie… chyba nie. 
- No i dobra. To ja się zmywam. Wesołych świąt, pysiu. 
Merry fucking Christmas. 
Mieszkanie należało do rodziców Theo. Jeśli nie wiedział, kim była adresatka listu, to pewnie miał rację i dziewczyna po prostu nie istniała. Ian mógł z czystym sercem podrzeć kartkę na kawałeczki i wyrzucić ją do śmieci, a potem zacząć pić do lustra, nucąc kolędy. Chcę tylko jeszcze raz poczuć, że jesteś prawdziwa, że istniejesz, że sobie Ciebie nie wymyśliłem. 
Wybiegł z mieszkania, popędził po schodach na parter i zapukał niecierpliwie do drzwi opatrzonych złotą jedynką. Słyszał głosy za ścianą, widelce stukające o talerze, a wreszcie ciężkie kroki, szurające po podłodze.
- Są święta. Nie będę wam przepychać rur w pieprzone święta. Żegnam.
- Niech pan zaczeka! – zawołał Ian, wpychając stopę w szparę między drzwiami a futryną. – Nie trzeba niczego naprawiać. Chciałem tylko zapytać, czy zna pan jakąś Amelię?
- Nie – rzucił twardo dozorca, patrząc na niego z niechęcią. – Żegnam.
- Nie mieszkała może kiedyś u nas, pod szóstką? Amelia… Jantar? – Obcobrzmiące nazwisko zostawiło dziwny posmak na jego języku. Wydawało mu się równie nierzeczywiste jak ona, dziewczyna, którą najprawdopodobniej sobie wymyślił. 
- Amelia? – powtórzył siwowłosy mężczyzna, zaplatając ręce na pokaźnym brzuchu i mierząc go wzrokiem. – Amelia. Była tu kiedyś jedna Amelia. – Przeciągnął palcami po długich wąsach i położył dłoń na klamce. – Wyprowadziła się. Żegnam. 
- Ma pan jakimś cudem jej adres? – Spytał Ian, rozpaczliwie wciskając w szparę w drzwiach kolano. – Przyszedł do niej list, chciałbym go odesłać – dodał, licząc, że to wyjaśnienie wystarczy, by dozorca ich kamienicy nie wziął go za kompletnego wariata lub prześladowcę. Choć pewnie i tak myślał o nim gorzej, zwłaszcza po tym, gdy kilkukrotnie znalazł go rano na klatce, po szczególnie udanych imprezach, które pozbawiały Iana zdolności wspięcia się na drugie piętro i zmuszały do spędzenia nocy na zimnym korytarzu. 
- Powinienem mieć. Wysyłałem jej paczkę z rzeczami, które zostawiła w mieszkaniu. Chwila. 
Zatrzasnął drzwi tak szybko, że Ian uznał fakt, iż wciąż ma stopę, za mały, świąteczny cud. Wąsaty dozorca pojawił się w nich ponownie po pięciu minutach, z wyblakłą kartką papieru w dłoni, którą podał mu z irytacją, pragnąc w końcu się go pozbyć, wrócić do mieszkania i pomóc wnuczkom w ubieraniu choinki, popijając grzane wino i przegryzając słodkie pierniki przywiezione przez córkę. 
Amelia Jantar. Ian uśmiechnął się lekko, dostrzegając na skrawku papieru znajome nazwisko. Zatem istniała. Nie była jedynie prześladującym go widmem, wytworem wyobraźni, duchem, który postanowił prześladować go w święta, zupełnie jak w tej starej, wigilijnej historii, którą w dzieciństwie opowiadała mu matka. Przemknął wzrokiem po literach, składających się w kilkuwersowy adres. Zamarł.
- Polska?
- To taki kraj, chłopcze – zauważył kpiąco stojący naprzeciwko niego mężczyzna. - A Warszawa – dodał, stukając palcem w nazwę miasta widniejącą na karteczce – to jego stolica. A teraz żegnam. 
Zamknął drzwi, ale Ian nie ruszał się z miejsca przez jeszcze parę dobrych minut. Poczuł się tak, jakby ktoś kopnął go w brzuch. Nie szczędząc sił. Polska. Dziewczyna, której szukał była półtora tysiąca kilometrów stąd. Nagle to, że istniała przestało mieć tak wielkie znaczenie, jak jeszcze chwilę temu. Była nieosiągalna. Nie miał szans do niej dotrzeć. 
Był wolny. Wystarczyło wrzucić list do nowej koperty, napisać na niej właściwy adres i przestać się przejmować. Więc dlaczego czuł, że zawiódł? Siebie, ją i tajemniczego M., który twierdził, że nie jest jej wart. Ian też nie był. Ani jej, ani listu, który bezprawnie przeczytał. Nie był wart słów w nim zawartych, kocham cię powtórzonego czterokrotnie, bo jeden raz by nie wystarczył. Głupia koperta trafiła w jego ręce przez przypadek, przez pomyłkę, przez fatalne zrządzenie losu i na trzy dni zawładnęła jego myślami, pozwalając mu wierzyć, że może kiedyś znajdzie się ktoś, kto będzie dla niego tym, czym Amelia była dla nadawcy listu. Byłaś moją siłą, to Ty mnie niosłaś do przodu. Ty zawsze mówiłaś mi, że mogę osiągnąć wszystko. Wierzyłaś we mnie bardziej, niż ja w cokolwiek innego.
Ian kiedyś wierzył w Boga. W przyjaźń i miłość, w to, że rodzice zawsze będą go kochać i wspierać, że nigdy go nie zostawią, nieważne jak bardzo przeskrobie. W to, że ludzkie losy zapisane są w gwiazdach i w to, że każdy ma swoją drugą połówkę, błądzącą gdzieś po świecie. Dziś w nic już nie wierzył. Bóg był bajeczką dla naiwniaków. Wszystkie przyjaźnie rozpadły się, gdy skończył liceum. Kiedyś sądził, że jego rodzice są jak dwie połówki jabłka, byli nierozłączni. Teraz jego ojciec leżał dwa metry pod ziemią, a matka… Matka go zabiła. 
Nigdy nie zapomnę, Ames, nigdy.
Podjął decyzję w ułamku sekundy, zerwał się na nogi, zanim miałby szansę się rozmyślić. Pobiegł do mieszkania, wrzucił do plecaka kilka rzeczy, założył kurtkę i buty, owinął szyję kolorowym szalikiem, wyszedł na zewnątrz i zamknął drzwi na klucz. Czterdzieści pięć minut później był na lotnisku i kupował bilet do Warszawy, przeliczając w myślach swoje oszczędności i zastanawiając się nad tym, czy będzie miał za co wrócić. Perspektywa telefonu do matki i upokarzania się przed nią, skamląc o pieniądze, nie napawała go specjalnym optymizmem.
Dokładnie o piętnastej siedemnaście wzbił się w powietrze w dwustutonowej maszynie i zostawił za sobą zasnute chmurami niebo Londynu. Siedział w samolocie, co jakiś czas wsuwając dłoń do kieszeni spodni, by upewnić się, że ma w niej kopertę z listem i zerkając na karteczkę kurczowo ściskaną w drugiej ręce. Skrawek papieru z adresem obcej dziewczyny. Kilka słów, w których zaklęte było jego przeznaczenie. Była Wigilia, a on leciał do kraju, o którym nic nie widział, chcąc znaleźć osobę, której nie znał, tylko dlatego, że przeczytał list nieprzeznaczony dla jego oczu. Gratulacje, Collins, oficjalnie zbzikowałeś.
Wysiadłszy z samolotu, kręcąc się bez celu po warszawskim lotnisku, doszedł do wniosku, że powinien był posłuchać Theo. Siedziałby teraz przy stole w domu jego rodziców, uprzejmie dziękował za kolację, na której zjawił się bez zaproszenia i nie miałby wrażenia, że kompletnie oszalał. Trzygodzinna podróż wydała mu się mgnieniem oka, nie zdążył jeszcze dobrze rozsiąść się w fotelu, a już musiał opuścić pokład samolotu i dopiero teraz, stojąc na chodniku pod lotniskiem, rozglądając się za taksówką, czując na twarzy roztapiające się płatki śniegu, które leciały leniwie z nieba i opadały na jego włosy i ramiona, zaczynał rozumieć, jak idiotycznie się zachował. Na co on właściwie liczył? Co jeśli ona wcale tam nie mieszka, co jeśli dozorca nabazgrał na kartce fałszywy adres, byle tylko pozbyć się go spod drzwi, co jeśli ona tam będzie i otworzy, ale uzna go za wariata i przegoni na cztery wiatry? Za to ostatnie nie miałby nawet prawa jej winić. Przecież sam stwierdził, że oszalał. 
Wsiadł w pierwszą taksówkę, która podjechała. Podał kierowcy karteczkę z adresem i, patrząc przez okno na mijające ulice, rozświetlone świątecznymi iluminacjami, zastanawiał się, co powinien jej powiedzieć. Taksówkarz zadał mu jakieś pytanie. Ian rozłożył ręce. Sorry, I don’t sepak Polish. Kierowca spojrzał na niego niepewnie, po czym spróbował jeszcze raz, łamanym angielskim. Przyleciałeś na święta? Pokiwał głową. Nie było sensu wdawać się w szczegóły. Gdyby mężczyzna je usłyszał mógłby zmienić trasę i powieźć go prosto do wariatkowa. Zamiast tego uśmiechnął się ciepło i włączył radio, które wypełniło niezręczną ciszę świątecznymi melodiami. Rod Stewart żalił się, że będzie miał smutne święta. Śpiewał o smutnych płatkach śniegu lecących z nieba i smutnych wspomnieniach, które przywołują. 
Ian pomyślał o matce. Złapał się nad tym, że zastanawia się, co teraz robi. Elektroniczny zegarek na desce rozdzielczej taksówki informował, że niedawno wybiła dwudziesta pierwsza. W Londynie minęła więc dwudziesta, Susan musiała już wrócić do domu. Był pewny, że pracowała w święta. Nie przepuściłaby okazji na to, żeby się ukarać. Za grzechy, które przypisywał jej on, którymi dręczyła się sama, które zarzucali jej wszyscy wokół. Zabiła go. Myślenie w tych kategoriach przychodziło mu z coraz większą trudnością. Może i tak, może i go zabiła. Ale wraz z nim umarła i ona. 
Nie miał już ojca. Najpierw przez kilka miesięcy patrzył jak leży na szpitalnym łóżku, przywodząc na myśl warzywo. Było trochę tak jakby zginął w wypadku, a nie umarł dużo później, dopiero gdy matka zdecydowała się w końcu odłączyć go od aparatury wspomagającej życie. Potem obserwował, jak chowają go w ziemi, przysypując ciemnobrązową trumnę piachem i ostatecznie wymazując z synowskiej codzienności. Pamiętał tamte miesiące jak przez mgłę. Początkowo starał się być twardy, ale gdy zrozumiał, że ojciec nigdy się nie obudzi, nie wstanie ze szpitalnego łóżka, nie pójdą razem do garażu, żeby rozkręcić silnik starej motorynki, wpadł w ciąg. Obwinił za wszystko matkę, wykrzyczał jej prosto w twarz, że to ona go zabiła, próbował utopić rozpacz w alkoholu, sięgnął po narkotyki. Nienawidził jej, a ona wciąż nad nim czuwała, podtrzymując jego głowę, gdy przytulał muszlę klozetową i wymiotował resztkami jedzenia i litrami gorzkiej wódki. Przed wyjściem do pracy zostawiała mu na kuchennym stole talerz z kanapkami, wieczorem, po powrocie ze szpitala gotowała obiad na kolejny dzień. Wyjmowała mu z rąk niedopałki papierosów i przykrywała go kocem, gdy zasypiał na kanapie w salonie. Była jego aniołem stróżem, pilnowała, by nie stoczył się na samo dno. A później drugi raz zabiła ojca, odłączyła go od maszyn, które oddychały za niego i sprzedała dom. Ian miał pełne prawo jej nienawidzić. Zabrała mu wszystko, co kochał. Pierdol się, wrzasnął, trzaskając drzwiami, gdy z płaczem błagała go, żeby nie wychodził, żeby jej nie zostawiał, żeby się nie wyprowadzał. Miał w dupie ją i sprzedany dom. I tak nie zamierzał tam zostawać. Dogadał się już z kumplem z liceum, którego brat miał do wynajęcia pokój w mieszkaniu w centrum miasta. Spakował się w dwie torby, wsiadł do autobusu i zostawił za sobą wszystko, co przypominało mu o przeszłości i życiu, które nie należało już do niego. 
Zastanawiał się, czy ubrała choinkę. Czy spędzała wigilijny wieczór wypłakując oczy nad starymi albumami pełnymi zdjęć uwieczniających czasy, gdy byli jeszcze rodziną. Minął ponad rok, ochłonął, nie miał już ochoty się z nią kłócić. Wciąż jednak było tak wiele spraw, których nie rozumiała, a których on nie potrafił jej wyjaśnić. Nie umiał przeprosić. Powiedzieć, że za nią tęskni. Podziękować za to, ile dla niego zrobiła. Dzwoniła tyle razy, a on nie mógł się zdobyć na to, żeby odebrać. Napisała mu życzenia świąteczne i pewnie wciąż czekała na odpowiedź, a on pokusił się jedynie o zostawienie w jej skrzynce niepodpisanej pocztówki z kolorową choinką, podświadomie licząc na to, że jakimś cudem domyśli się, że to od niego. Nie miał odwagi, by stanąć w jej drzwiach, choć zapraszała go na święta. Rzeczywiście, podróż do pierdolonej Warszawy i szukanie wiatru w polu jest dużo łatwiejsze, Collins. 
Wiedział, że ją zawiódł. Może i ojciec zawsze był mu bliższy, ale to ona znała go na wylot. Nigdy nie musiała go o nic pytać, by wiedzieć, co jest nie tak. Czytała w nim jak w otwartej księdze. Nie chciał jej więcej zawodzić. Przyjść do jej mieszkania pijany, bo za bardzo się bał, by stawić się tam na trzeźwo. Wszcząć kłótni przy wigilijnej kolacji, bo nie umiał zapanować nad nerwami. Pojawić się na jej progu w towarzystwie chłopaka, bo oczywiście w żadnym względzie nie mógł być normalny. Choć to ostatnie pewnie nawet by jej nie zdziwiło, podejrzewał, że wiedziała, i to od dawna, zawsze znała go lepiej, niż ktokolwiek inny.
Powinien być przy niej. Przytargać do jej nowego mieszkania, w którym nie był jeszcze ani razu, zieloną choinkę i ustroić ją starymi bombkami. Odśpiewać ulubione kolędy, pójść spać w błogim oczekiwaniu na poranek i prezenty. Miał dwadzieścia jeden lat, a marzył o tym, by poczuć się tak, jakby znowu miał dziesięć. Zamiast zrobić cokolwiek, by osiągnąć choć namiastkę tego, co znał ze wspomnień, jechał taksówką przez obce miasto, setki kilometrów od domu, ściskając w dłoni list, którego adresatka mogła już dawno zmienić adres zamieszkania, co chyba miała w zwyczaju i zniknąć na dobre. Nie miałyby sensu jego starania, ani pełne skruchy słowa M. Dziewczyna okazałaby się mrzonką, za którą od początku powinien był ją uznać. 
Czasem wydajesz mi się tak nierealna, tak daleka, tak nieosiągalna.
- We’re here. 
Głos taksówkarza wyrwał go z rozmyślań. Zapłacił banknotami, które zdobył w lotniskowym kantorze i opuścił ciepłe wnętrze samochodu, rzucając przez ramię świąteczne życzenia. Odpowiedź mężczyzny utonęła w klaksonie mijającej ich ciężarówki. Ian naciągnął na głowę kaptur, chcąc się uchronić przed coraz mocniej sypiącym śniegiem, podszedł do drzwi wysokiego bloku i rzucił okiem na domofon. 
Mieszkanie numer 12.
A.J.
Raz kozie śmierć.
- Słucham?
- Amelia? –spytał niepewnie, mając wrażenie, że jego głos brzmi wyjątkowo nieswojo. Odchrząknął. Spojrzał na trzymaną w ręce kopertę. - I have a letter for you.
Wpuściła go. Wysłuchała. Kilkukrotnie zmierzyła podejrzliwym spojrzeniem. Ze strachem zerknęła na list, który jej podał. Nie otarła łez, które płynęły beztrosko po jej policzkach, gdy go czytała. Później splotła ręce na swoim dużym, zaokrąglonym brzuchu i patrzyła na Iana ze smutkiem, na który nie miał odpowiedzi. 
- Dziękuję – powiedziała w końcu. – I przepraszam, ale muszę już iść. Wigilia u rodziców – wyjaśniła skwapliwie. – Mógłbyś…
- Nie, muszę wracać, mam już bilet na samolot powrotny – odpowiedział szybko, domyślając się, co chciała zaproponować. Przełknęła jego kłamstwo bez słowa, choć miał pewność, że mu nie uwierzyła. Było coś w jej spojrzeniu, coś, co przyprawiało go o dreszcze. Coś, co przypominało mu matkę. Pomógł jej nałożyć gruby, zimowy płaszcz, sprowadził ją po schodach i zapakował do taksówki. Pożegnali się bez zbędnych ceregieli. Ona odjechała w stronę centrum miasta, z listem, który przyciskała do serca i mętlikiem w głowie, on stał w miejscu, patrząc za odjeżdżającym autem i czując się tak lekko, jak nie czuł się od dwóch lat. 
Zmienię się, będę lepszym człowiekiem, zaopiekuję się Tobą, zrobię wszystko. Zasłużę na Twoje zaufanie.
Idąc zaśnieżonym chodnikiem w stronę postoju taksówek, myśli o tym, że czas odwiedzić mamę. Nie jutro i nie za tydzień, ale kto wie, może w kolejne święta.


                                                               *

                          you'll be doin all right, with your christmas of white
                                        but i'll have a blue, blue christmas

- Podasz pierogi?
- Jacek, siadaj już, koniec z bieganiem.
- Ale mamo!
- Paweł, powiedz mu coś.
- Słyszałeś matkę.
- Ale tato!
- Można już włączyć telewizor?
- Jednego dnia bez niego nie wytrzymasz?
- Kevin leci.
- Sprawdzał ktoś, czy barszcz się jeszcze nie zagotował?
- Próbowałaś tych pasztecików?
- Ciocia Dorota dzwoniła, pozdrowienia dla wszystkich.
- Może pośpiewamy kolędy.
- Będziesz śpiewać w kościele.
- Spróbuj karpia, kochanie.
- Kiedy prezenty?
Wierciła się na niewygodnym krześle, opierając zmęczone, obolałe nogi na podstawionym jej przez ojca taborecie. Ostatnio na okrągło puchły jej stopy. Wzdrygała się na samą myśl o walce, jaką będzie musiała stoczyć z suwakiem przy kozakach. Przegryzała pierniki, udekorowane niezidentyfikowanymi zawijasami z lukru, które w zamyśle miały chyba przedstawiać choinki. Jej siostra, która wzięła na siebie w tym roku większość świątecznych przygotowań, nigdy nie miała zdolności plastycznych. Dodać do tego dwójkę nadaktywnych dzieciaków, które na pewno chciały jej pomóc, przy okazji usmarowując całą kuchnię lukrem, a wynik może być tylko jeden. Amelia trzymała go w dłoni – przesłodzone ciasteczko w kształcie gwiazdki (bez jednego ramienia) z zieloną plamą lukru pośrodku i wbitą w nią krzywo czekoladową ozdobą przypominającą złamane na pół serce. Smakowały jej. Były właściwie jedyną rzeczą znajdującą się na uginającym się od potraw stole, która nie przyprawiała jej o mdłości samym zapachem. Już na samym początku wigilijnej kolacji przearanżowała półmiski ustawione w jej najbliższym sąsiedztwie. Przestawiła miskę z pierogami i drugą, z pasztecikami, pozbywając się zapachu kiszonej kapusty, a zamiast tego przyciągnęła do siebie talerz z makowcem i ozdobne, blaszane pudełko z piernikami. W ciągu dwóch godzin opróżniła je niemal w całości, ignorując namowy mamy, by chociaż spróbować karpia lub uszek. Pochłaniała słodkie, pachnące cynamonem ciasteczka, w którymś momencie stawiając pudełko z nimi na brzuchu, by nie musieć co chwilę wyciągać ręki w stronę stołu i bez większego zainteresowania patrzyła na migocącą złotym blaskiem choinkę postawioną w kącie pokoju. Rozmowy toczące się przy stole docierały do niej w strzępach, pourywane skargi jej siostry, bo karp taki drogi, bo dzieciaki takie niegrzeczne, bo Paweł ciągle w pracy, musiała wszystko przygotować sama, narzekania mamy na sąsiadów, którzy hałasowali za ścianą, zdawkowe uwagi szwagra i taty, którzy dyskutowali o skokach narciarskich i głośno zastanawiali się nad tym, jakie szanse ma Stoch w Turnieju Czterech Skoczni. Uśmiechnęła się do Jacka i Agatki, sześcioletnich bliźniaków, dzieci siostry, które skradały się do choinki i leżących pod nią w małym stosiku prezentów. Co jakiś czas wędrowała dłonią do kieszeni spodni, upewniając się, że list z niej nie wyparował, sprawdzając, czy na pewno istnieje, czy nie wymyśliła sobie Iana, dziwnego chłopaka z Londynu, który w Wigilię odbył szaloną podróż, by stanąć na jej progu i wręczyć jej wymiętą kopertę zawierającą słowa, które przyprawiły ją o zawrót głowy i szybsze bicie serca. 
- Powiedziałam wam coś! Prezenty po kolacji.
- Ale my już się najedliśmy.
- Jacek, nie dyskutuj z mamą. Jeszcze dziesięć minut. Może ty się już najadłeś, ale zobacz, ciocia jeszcze nic nie zjadła. 
- A pierniki to co, wyparowały?
- Agata!
- W porządku, niech otwierają – rzuciła Amelia, wyrywając się z odrętwienia i puszczając do dzieciaków oko, gdy wyszczerzyły do niej zęby w pełnym wdzięczności uśmiechu. 
- Wychowanie tak nie działa – burknęła jej siostra, odstawiając na stół wazę z barszczem tak gwałtownym ruchem, że kilka ciemnobordowych kropel znalazło się na śnieżnobiałym obrusie. – Niedługo sama się o tym przekonasz – dodała, nie patrząc Amelii w oczy, zajęta wycieraniem krwistych plam kolorowymi serwetkami. 
Zignorowała ją. Przez ostatnich kilka miesięcy ta strategia stała się jej najlepszą bronią w starciach z rodziną, która nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad jej niezaplanowaną ciążą. Poza tym fakt, że jej udawana beztroska doprowadzała siostrę do czerwoności, napawał Amelię dziwaczną, mściwą satysfakcją. Ona nigdy nie znalazłaby się na jej miejscu. Nie zaliczyłaby wpadki. Nie wróciłaby z rocznej wymiany studenckiej z brzuchem. Nie nosiłaby pod sercem dziecka ze świadomością, że będzie musiała wychować je sama. Nie, Wiktoria nie była przecież taka. Chłopak poznany na studiach, trzy lata narzeczeństwa, ślub, a dopiero potem dzieci. Tak to powinno wyglądać. Lubiła podkreślać to przy każdej możliwej okazji, a Amelia szybko nauczyła się raczej śmiać z tego w duchu, niż brać sobie słowa siostry do serca i pozwolić, by zżarły ją od środka. Sama miała sobie wystarczająco dużo do zarzucenia, nie musiała zawracać sobie głowy pretensjami innych. 
Zerknęła na mamę, która przestawiała nerwowo stojące na środku stołu świeczki. Cięte uwagi Wiktorii wyprowadzały ją z równowagi, choć Amelia była niemal pewna, że zgadzała się z co najmniej połową z nich. Starała się zachować neutralność i próbowała pomagać, jak tylko umiała, rzucając mimochodem komentarze o tym, że kiedy ona była w ciąży, to… Amelia doceniała gest, choć wysłuchiwanie po raz dziesiąty opowieści o tym, jak matka jechała do szpitala w kapciach i nocnej koszuli, i rodziła ją przez dziewięć godzin, niespecjalnie poprawiały jej nastrój. Najwspanialszym, nieocenionym sprzymierzeńcem okazał się jej ojciec. Zawsze była córeczką tatusia i to właśnie jego reakcji obawiała się najbardziej, gdy wracała do Polski, w ciąży, bez ojca dziecka na horyzoncie. Martwił się, przez parę dni chodził przybity, co i rusz podkręcał wąsa w bezwarunkowym odruchu, który od lat stanowił niezawodną wskazówkę tego, że jest zdenerwowany, ale szybko się otrząsnął i od miesięcy stanowił dla niej nieocenioną podporę. Nie zadawał pytań i za to była mu najbardziej wdzięczna. 
- Mela, idziesz z nami na pasterkę?
- Chyba sobie podaruję.
- Chociaż raz w roku mogłabyś pójść do kościoła.
- Mamo…
- Możesz sobie nie wierzyć w każdy inny dzień, teraz idziesz z nami.
- Mamo, daj spokój.
- Bez dyskusji. 
- Nie dam rady.
- Trzeba było zjeść więcej pierników.
- Mamo!
- Przepraszam! Przepraszam. Po prostu… Andrzej, powiedz jej coś.
- Zostań w domu, kochana. Wracamy za dwie godziny. Poradzisz sobie?
Pokiwała głową, patrząc na tatę z wdzięcznością. Położył rękę na jej ramieniu, drobnym gestem dodając jej na chwilę otuchy, wyciągnął żonę na korytarz, ucinając dyskusję i pomógł jej włożyć płaszcz, zanim zdołała zaprotestować. Uśmiechnął się ponad jej ramieniem do Amelii, która w odpowiedzi uniosła do góry kciuk. Podniosła się dopiero, gdy usłyszała jak przechodzą po kolei przez próg, dzieciaki, śpiewając głośno Przybieżeli do Betlejem, Wiktoria z Pawłem, rozmawiając o czymś przyciszonymi głowami, a w końcu rodzice, idąc pod rękę, powoli i pewnie, wciąż w sobie zakochani, mimo upływu trzydziestu lat. Amelia podeszła do okna, pomachała Jackowi, który odwrócił się i wystawił jej język. Patrzyła przez chwilę na lecące z nieba płatki śniegu. Nie pamiętała kiedy ostatnio widziała go w Wigilię. Odprowadziła ich wzrokiem, aż do momentu, w którym zniknęli za najbliższym zakrętem i odetchnęła z ulgą. Wigilijna kolacja dała jej się we znaki, a w odwodzie czekały kolejne dwa dni zmagań z rodziną. Merry fucking Christmas.
Wyciągnęła z komody koc, postawiła na kanapie miskę z piernikami i rozsiadła się wygodnie tuż obok niej, podkładając pod plecy poduszkę i narzucając na siebie ciepłe okrycie. Wyciągnęła z kieszeni list, rozprostowała go w dłoniach i przebiegła wzrokiem po pierwszych linijkach. Najdroższa Amelio. Rzadko nazywał jej Amelią. Od początku była Ames, odkąd poznali się trzeciego dnia po jej przyjeździe do Londynu, trochę więcej niż rok temu. Była przestraszoną, nieco zagubioną dziewczyną z Polski, która w ostatniej chwili podjęła decyzję, żeby zgłosić się do wymiany studenckiej i wyjechała z kraju z duszą na ramieniu, nie mając pojęcia, co ją czeka, pełna nadziei, wygórowanych oczekiwań i przerażenia. Koleżanka z akademika wyciągnęła ją do pubu, a on bezceremonialnie przysiadł się do ich stolika, na dzień dobry częstując je koszmarnym tekstem, na który, jak zdradził jej później, nigdy nie udało mu się poderwać żadnej dziewczyny, kupił jej kufel ciemnego piwa i przegadał z nią pół nocy, gdy dołączył do nich chłopak jej koleżanki i oboje zniknęli w innej części zadymionego pomieszczenia, oplatając się ramionami i robiąc coś, co zdaniem Amelii mogło mieć na celu jedynie wzajemne się pożarcie. Nie sądziła, że spotka go ponownie. I nie spotkała, nie przez kolejne dwa miesiące, które były jej chrztem bojowym, gdy poznawała Londyn i jego mieszkańców, powoli odnajdywała się na uczelni, uczyła obsługi kasy w Tesco i tęskniła za domem mocniej, niż wydawało się to możliwe. Potem, znowu przypadkiem, pojawił się na jej drodze i już na niej został, z dnia na dzień niepostrzeżenie coraz bardziej wkradając się do jej życia, stając się częścią jej codzienności, gnieżdżąc się w jej sercu. Była pewna, że go kocha po zaledwie trzech miesiącach, choć jeszcze długo nie zdobyła się na to, żeby mu to powiedzieć. Nie był człowiekiem, przy którym łatwo było mówić o uczuciach. Wszystko zbywał żartami, nie potrafił być poważny, ranił ją tak często, że już wtedy powinna była poważnie się zastanowić nad tym, czy to właściwy chłopak dla niej. 
Miał takie ładne oczy. Ciemnobrązowe, okolone długimi, czarnymi rzęsami. Czy te oczy mogą kłamać?, zastanawiała się czasem, wspominając starą, polską piosenkę. Chyba nie. Dziś wiedziała już, że tak. 
Przepraszam. To przede wszystkim. Za co ją przepraszał? Za każdy z tysięcy razy, gdy zawiódł jej zaufanie, wystawił ją do wiatru, oszukał, mówił, że ją kocha i robił rzeczy, które zupełnie temu przeczyły? Wiedziała już, że kłamał. Nigdy jej nie kochał. Nie krzywdzi się ludzi, których się kocha. Nie traktuje się ich tak podle. Nie zostawia wtedy, gdy najbardziej cię potrzebują. Spierdoliłem po całości. Z tym akurat mogła się zgodzić. Powiedziała mu, że jest w ciąży, a on zniknął. Uciekł. Zadzwonił parę godzin później, kompletnie pijany, sepleniąc, że ją kocha, że wszystko będzie dobrze. Nic się nie martw, skarbie, damy radę. Nie widziała go później przez trzy tygodnie. Jej ostatnie tygodnie spędzone w Londynie. Wrócił na chwilę, w dniu, w którym miała wyjechać z Anglii, spakował do plecaka kilka rzeczy, które zostawił w jej pokoju na przestrzeni ostatnich miesięcy, patrzył na nią z lękiem, jakby bał się, że zarzuci mu smycz na szyję i nigdy nie puści na wolność, zadał tylko jedno pytanie. Urodzisz? Pokiwała głową, czując jak łzy podchodzą jej do oczu i odwróciła się do okna, nie chcąc, by widział jej słabość. Usłyszała, jak zamyka drzwi. Przyszedł wtedy tylko po to, by złamać jej serce. 
Jeśli potrafiłbym sam to sobie wybaczyć, może liczyłbym na to, że również Ty się na to zdobędziesz. Wybaczała mu tyle razy. Gdy zapominał o umówionych spotkaniach, gdy wracał do domu pijany, bo kumple wyciągnęli go na mecz, gdy przez długi czas nie potrafił jej odpowiedzieć kocham cię, choć ona, odkąd zdobyła się na to po raz pierwszy, powtarzała mu te słowa do znudzenia. Ciągnęła go w górę, podnosiła, kiedy upadał, ślepo wierzyła we wszystkie jego zapewnienia, choć rozsądek podpowiadał jej, że musiał mijać się z prawdą. Pracował na stacji benzynowej, skąd, do cholery, zawsze brał pieniądze na nowy sprzęt? Co dwa miesiące zmieniał telefon, jego mieszkanie wyglądało jak sklep z elektroniką, często wracał do domu z podbitym okiem, rozciętą wargą i nowym odtwarzaczem DVD pod pachą. Jak ślepa mogła być, by nie dostrzec tego, co przed nią ukrywał? Dlaczego nie potrafiła się od niego uwolnić, zerwać, zapomnieć, zanim nie było jeszcze za późno?
Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, o pewnych sprawach nie da się zapomnieć.
Wróciła do domu pokonana przez Anglię. Z brzuchem, mając w perspektywie samotne wychowywanie dziecka, które zapewne będzie miało jego oczy. Przepraszam cię, Ames. Kocham Cię, Ames. Nigdy nie zapomnę, Ames. Zmienię się. Chciała mu wierzyć, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Zerknęła na list, szukając wzrokiem daty jego powstania. Stempel pocztowy na kopercie wskazywał na to, że wysłano go pod koniec listopada, Ian mówił, że pewnie przeleżał w jego skrzynce kilka tygodni, drapiąc się po głowie, z niepewnym uśmiechem wyjaśniał, że nie zagląda do niej zbyt często. Wzruszyła jedynie ramionami i podziękowała mu za fatygę. Fatygę! Chłopak wsiadł w samolot w Wigilię, żeby polecieć do obcego kraju i szukać dziewczyny, o której nic nie wiedział. Od początku wydał jej się wariatem, z tymi swoimi włosami sterczącymi na wszystkie strony, przekrwionymi oczyma i uśmiechem, w którym odsłaniał wszystkie szpary między zębami. Polubiła go. Powinna była zakochać się w kimś takim. Nie w idiocie, który nigdy na nią nie zasługiwał, którego przerosło ojcostwo. Nie poradziłby sobie, gdyby zostawiła mu pod opieką chomika, a co tu dopiero mówić o dziecku. Kocham cię, Ames. Będę czekał. Twój na zawsze.
Sięgnęła po telefon i przeklinając samą siebie, wybrała znajomy numer. Odczekała kilka sygnałów, zastanawiając się nad tym, gdzie on spędza święta. Pewnie w jakimś pubie, pomyślała z przekąsem. Nieodpowiedzialny dureń
- Halo?
Głos tak znajomy, że na jego dźwięk poczuła, jak jej żołądek się ściska, mimo dziesiątek pierników, które pochłonęła w ciągu wieczora. Głos tak znajomy, że na jego dźwięk odżyły wszystkie wspomnienia. Śmiech i krzyki, szepty i pocałunki. Urodzisz? Cichy odgłos zamykanych drzwi, za którymi znikała jej przyszłość.
- Matthew? 
Jej głos zabrzmiał pewnie, dużo pewniej niż się czuła i była wdzięczna swoim stalowym nerwom za to, że jej nie zdradziły. To właściwie też jego zasługa. Samotne zmaganie się z ciążą i krzywymi spojrzeniami rzucanymi jej przez sąsiadki szybko nauczyły ją tego, że podstawa przeżycia to twarda skóra. Mało co ją ruszało, niewiele w niej zostało z tamtej naiwnej, zagubionej dziewczyny, którą poznał w Londynie. 
- Ames?
Nienawidziła sposobu, w jaki wymawiał jej imię. Tylko on zwracał się do niej w ten sposób. Była jego Ames, przez niemal rok, a potem wszystko runęło w gruzach i znowu stała się jedynie Amelią. Wciągnęła ze świstem powietrze, wyprostowała plecy, położyła lewą dłoń na brzuchu, przyciskając do niego wciąż trzymany w ręce list. 
- Masz zły adres. 
- Słucham?
- Nie mieszkam już w Londynie, kretynie. 
W telefonie na długo zapadła cisza. Odsunęła go od ucha i spojrzała na wyświetlacz, chcąc sprawdzić, czy się nie rozłączył albo czy sama przypadkowo nie zerwała połączenia. 
- Gdzie jesteś?
- W domu, a gdzie mam być? – odparła, zastanawiając się nad tym, co jej strzeliło do głowy, żeby do niego dzwonić. Ta rozmowa do niczego nie prowadziła. – W Warszawie – dodała, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości.
- Myślałem…
- Co takiego myślałeś? – przerwała mu ze złością. – Że zostanę w Anglii? Sama? Każdego ranka będę sobie rzygać do kibla w akademiku, biec na zajęcia, a później zasuwać w robocie, żeby jakoś związać koniec z końcem i urodzę w czasie nocnej zmiany w Tesco? A może myślałeś, że… - zamilkła, zastanawiając się nad tym, na ile prawdopodobne było jej kolejne przypuszczenie. – Że zmienię zdanie, usunę tę ciąże, że problem sam się rozwiąże?
- Boże, Ames, nie, oczywiście, że nie. Wiem, że byś tego nie zrobiła. 
- Więc o co ci chodzi?
- O co mi chodzi? To ty do mnie zadzwoniłaś.
- To ty do mnie napisałeś! Pierdolony list! Czy my żyjemy w średniowieczu?
- Pomyślałem, że tak będzie lepiej.
- Brawo. Świetna myśl.
- Bałem się do ciebie przyjść, Ames. Bo chciałem przyjść – wyjaśnił, a ona niemal widziała, jak zatapia palce we włosach, w tym irytującym geście, który mimowolnie wykonywał za każdym razem, gdy próbował się tłumaczyć. – Myślałem, że jesteś w Londynie. Kurewsko naiwne z mojej strony, wiem, właśnie to do mnie dotarło. 
- Jezu, Matt. 
Westchnęła głośno, bezmyślnie gładząc dłonią brzuch. Wciąż doprowadzał ją do szału. Był jak mały chłopiec, któremu wszystko trzeba wytłumaczyć krok po kroku, jak dziecko we mgle, które nie ma pojęcia, co się wokół niego dzieje. Pisał, że się zmieni, dla niej, ale minęło pół roku, a on ciągle popełniał te same błędy. Ty byłaś moją siłą, to Ty mnie niosłaś do przodu. Znowu miała to robić? Walczyć o siebie, walczyć o niego, walczyć o ich nienarodzone dziecko? Nie miała na to siły. Puchły jej stopy, bolał ją kręgosłup, nieustannie chciało jej się spać. Nie mogła walczyć za całą trójkę, nie miała w sobie energii, by starać się nawet dla samej siebie, na chodzie utrzymywała ją jedynie troska o maleństwo, którego płci uparcie nie chciała poznać. Potrzebowała kogoś, kto będzie jej opoką, podporą, kto podniesie ją z ziemi, podzieli się swoim ciepłem, swoją siłą. Kogoś, kto powie jej, że wszystko będzie dobrze, że nie musi się bać, że da sobie radę. Kogoś, kto przykryje ją kocem, kiedy nie będzie miała siły wstać z łóżka, położy się przy niej, pocałuje ją w czoło i pozwoli jej spokojnie przespać całą noc, nie martwiąc się o to, czy zapłaciła wszystkie rachunki, zrobiła zakupy i naładowała telefon, który na wszelki wypadek wolała mieć zawsze w pogotowiu. Nie mogła wziąć na swoje barki również jego, po raz kolejny. Nie miała dla niego już nic więcej, oddała mu już wszystko, co mogła. 
- Jak się czujesz?
- Jak wieloryb, a jak mam się czuć? Beznadziejnie.
- Wszystko będzie dobrze, Ames. 
Poczuła łzę spływającą po policzku. Nie miała pojęcia skąd się wzięła. Nie chciało jej się płakać, miała ochotę krzyczeć, gdyby był obok nie powstrzymałaby się pewnie przed tym, żeby go uderzyć. Był kompletnie nieodpowiedzialny, nie nadawał się na ojca, sam, mimo swoich dwudziestu pięciu lat, wciąż zachowywał się jak dziecko. Nad czym ona tak właściwie płakała? Nad straconą szansą, zmarnowanym życiem, nad nim, nad sobą, nad ich dzieckiem? Nie znała odpowiedzi na to pytanie. 
- Nie bój się, wszystko będzie dobrze. 
- Nienawidzę cię, Matt.
- Wiem. 
Kolejne łzy ciekły po jej policzkach, nie miała nawet siły podnieść ręki, by je otrzeć. Patrzyła na choinkę w kącie pokoju, na rozpakowane prezenty, kolorowe, szklane bombki odbijające światło lampek. W tle rozmowy słyszała cichą muzykę, tak jakby w drugim pokoju miał włączone radio albo, co bardziej prawdopodobne, siedział w jakimś świecącym pustkami pubie, z kuflem piwa i czapką świętego Mikołaja na głowie. W zeszłym roku przechodził w niej cały grudzień. Za to też go pokochała. 
Na linii na moment zapadła cisza, wyraźniej usłyszała lecącą w tle piosenkę. Johnny Cash śpiewał o tym, że będzie miał smutne święta. Ojciec Matthew pewnie odtwarzał ten stary przebój z jednej z wielu płyt winylowych, które posiadał w swojej pokaźnej kolekcji. Przez kilkadziesiąt sekund wsłuchiwała się w znaną melodię, milcząc i czekając na to, aż w końcu Matt się odezwie.
- Jesteś twarda, cholernie twarda. Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam, Ames. Dasz sobie radę. 
- Przymknij się już.
- Ale to prawda.
- Wiem! – krzyknęła, krztusząc się szlochem. – Wiem – powtórzyła. Ciszej, bardziej opanowanym głosem. – Ale nie chcę taka być. Nie teraz, nie tutaj. Ja już tak nie mogę. Nie umiem tego robić sama, ciągle się boję, że coś pójdzie nie tak, że popełnię jakiś błąd, przecież nie mam bladego pojęcia, co ja w ogóle robię. Nie mam już siły, Matt. Nie dam rady. 
- Dasz – powiedział zdecydowanie. Rzadko słyszała w jego głosie taką pewność. Zwykle to on potrzebował zapewnień, słów pocieszenia, potwierdzenia, że wszystko będzie dobrze. – Damy radę, okej? 
Usłyszała w jego głosie nutę wahania. Niepewności. Nadziei. Tak bardzo bała się mu znowu uwierzyć. Nie mogła już myśleć tylko o sobie. Miała dziecko. Maleństwo, które niczym sobie nie zasłużyło na to, by zawiódł je taki gnojek. Mieli dziecko. Razem. Obiecywał, że się zmieni, że się postara, że będzie jej opoką. A ona nie dawała już sobie rady sama. 
- Nie wiem, co robić. Boję się. 
- Gdzie teraz jesteś?
- U rodziców. A ty?
- Też – odpowiedział po dłuższej chwili. – Pomyślałem, że miło będzie odwiedzić stare kąty.
- I jak? – spytała, podejrzewając, jak zabrzmi odpowiedź. Wyjazd do rodzinnego Manchesteru kończył się w jego przypadku zawsze mniejszym lub większym nieszczęściem. 
- Pokłóciłem się z ojcem, a matka obraziła się na nas obu – odparł, zgodnie z oczekiwaniami Amelii. – Ale cieszę się, że do nich przyszedłem, mimo wszystko. 
- Dlaczego?
- Bo dowiedziałem się, że jestem nieodpowiedzialnym skurwysynem, który na ciebie nie zasługuje. Zawsze o tym wiedziałem, nie myśl, że otworzyli mi oczy, ale chyba musiałem to usłyszeć od własnej matki, żeby zrozumieć, jak daleko sięga moje niedorozwinięcie pod tym względem. –Przerwał gwałtownie, jakby powstrzymywał się przed powiedzeniem czegoś więcej i wiedziała, że za chwilę zmieni temat. Nie przeszkadzało jej to, nie miała ochoty drążyć, nie chciała słuchać tego, z czego sama doskonale zdawała sobie sprawę. – Co robisz?
- Wszyscy poszli do kościoła, siedzę sama. – Wyjrzała przez okno. Śnieg prószył leniwie, opadając na oblodzone chodniki i ulice. – Zjadłam wszystkie pierniki – dodała, patrząc z wyrzutem na pustą miskę. Wiktoria powinna była zrobić ich więcej. Przecież wie, że jestem w ciąży. – Nic innego nie przechodzi mi dzisiaj przez gardło.
- Nie martw się, to minie.
- Skończyły mi się te cholerne pierniki, Matt! Zeżarłam wszystkie. Jestem jak jakiś jebany wieloryb. – Znowu płakała. Bez powodu. Przez ciasteczka, których zabrakło. Przez to, że nikt nie pomyślał, by kupić ich więcej. Przez to, że nie miała ochoty na nic innego, a wciąż czuła się głodna. – Wyglądam okropnie, przestraszyłbyś się gdybyś mnie teraz zobaczył.
- Pierdolisz jak potłuczona.
- Wcale nie.
- Wcale tak.
- Mówisz tak tylko dlatego, że mnie nie widzisz.
- A mógłbym cię zobaczyć? 
Nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co miałaby powiedzieć, nie była do końca pewna, o co właściwie pytał. Chciał, żeby wysłała mu zdjęcie, zadzwoniła do niego na Skypie, czy może żeby pofatygowała się do Londynu?
- Mógłbym przyjechać, Ames? Chciałbym… - zamilkł, a ona instynktownie wyczuła, że to, co miał zamiar powiedzieć, stanowiło dla niego niemałe wyzwanie. Zwykle usta mu się nie zamykały, był prawdopodobnie jedyną znaną jej osobą, która potrafiła mówić bez przerwy. Jeśli milczał, to nie bez powodu. – Chciałbym cię zobaczyć. Odwiedzić. Chciałbym was odwiedzić. 
Serce mimowolnie podskoczyło jej w piersi, choć wiedziała, że nie powinna przywiązywać tak dużej wagi do faktu, że po raz pierwszy wyraził na głos to, że ich dziecko istniało, było częścią niej. 
- Chcesz przyjechać do Polski? – spytała, chcąc się upewnić, że jej radość i iskierka nadziei, jaka pojawiła się w jej sercu, na dźwięk jego ostatnich słów, nie była przedwczesna. 
- Jeśli się zgodzisz. Mam kasę, podłapałem ostatnio kilka fuch. – Jęknęła w duchu, domyślając się, co mógł mieć na myśli. – Porządna robota, w warsztacie samochodowym u kumpla ojca, nie martw się. Sprzedałem trochę sprzętu, mielibyśmy za co żyć. Mógłbym u ciebie zostać, przynajmniej dopóki nie urodzisz. Kupowałbym ci pierniki i w ogóle. Jeśli chcesz. 
Czy chciała? Owszem, miała urodzić jego dziecko. Nawet jeśli do tej pory nie przejawiał większego zainteresowania w tej kwestii, nic nie mogło już zmienić faktu, że to było jego dziecko. Dziecko, które prędzej czy później zacznie zadawać niewygodne pytania. Poza tym Matthew był jej pierwszą miłością i, jeśli miała być ze sobą całkowicie szczera, musiała przyznać, że nigdy nie przestała go kochać, ale… Ale Matthew oznaczał kłopoty, niepewność, zszargane nerwy i nieustające obawy o przyszłość. Zmienię się, będę lepszym człowiekiem, zaopiekuję się Tobą, zrobię wszystko. Ile razy już jej to obiecywał? Kupowałbym ci pierniki i w ogóle. Pragnęła mu wierzyć, chciała dać mu szansę, nie miała sił, by dalej być sama. Bała się, tak cholernie się bała. Ciąży, porodu, dziecka. Zbyt długo niosła cały swój świat na własnych barkach, zasługiwała na to, by w końcu ktoś jej w tym pomógł. Jeśli chcesz.
- Chcę. 
Gdzieś w tle, w innym pokoju, innej rzeczywistości, w czyimś innym życiu, Johnny Cash wciąż śpiewał o tym, że będzie miał smutne święta. Amelia, gładząc lewą dłonią brzuch, a prawą przyciskając do ucha telefon, w którym na dźwięk jednego jej słowa rozbrzmiało ciche westchnienie ulgi, a następnie stonowany, szczęśliwy śmiech, który tak kochała, powoli przestawała mu jednak wierzyć. 

****************************************************************

Wesołych Świąt! Właściwie już się kończą, ale to szczegół, niech ten finisz będzie niesamowity i magiczny. 
Słowem wyjaśnienia, ten blog to kiedyś były Tajemnice Gołębia, ale uznałam, że potrzebuję miejsca, w którym mogłabym publikować twory podobne do tego, co znalazło się wyżej, więc trochę tu pozmieniałam, z adresem na czele, i mamy teraz takie oto coś. Jeśli kiedykolwiek coś jeszcze uda mi się skończyć, to pewnie znajdziecie to tutaj. A może kiedyś odkryjemy jeszcze jakąś tajemnicę Gołębia, kto wie, niczego nie wykluczam!
Jeśli zaś chodzi o to, co mamy wyżej... Blame them. Ten tekst powstał ekspresowo, więc nie ręczę za jego jakość, ale z pewnych fragmentów jestem nieprzyzwoicie wręcz zadowolona, a poza tym jest to pierwsza rzecz od baaardzo dawna, jaką udało mi się skończyć, więc nie mogłam się tym nie podzielić z tymi, którzy może mieliby jeszcze ochotę coś mojego poczytać (halo? jest tu kto? pomachajcie do mnie łapkami!). Świąteczna atmosfera mi się udzieliła w tym roku koszmarnie, czego efektem jest ta mała opowiastka. Oby się Wam spodobało.
Och, jak ja tęskniłam za tymi blogowymi gadkami!